Nie mamy Mike’a Pence’a

Nie mamy Mike’a Pence’a

Tytuł tego felietonu miał początkowo brzmieć: „Jestem prorokiem”. Wszak w pierwszym tegorocznym numerze PRZEGLĄDU przewidywałem, że Donald Trump wykorzysta proceder certyfikacji głosów elektorskich do unieważnienia wyniku wyborów i że do tego może posłużyć przewodniczący tej ceremonii, wiceprezydent Mike Pence. Na podorędziu zaś miałem jeszcze lepszy tytuł: „Donald Trump czyta PRZEGLĄD”. Wszak – jeżeli brać mój felieton na poważnie – można go było potraktować nieledwie jako instrukcję i 6 stycznia Trump zdawał się działać według tej instrukcji. Co znaczy, że przeczytał PRZEGLĄD. Tyle że – jak to prawicowiec – pozbawiony poczucia humoru nie pojął, że felieton był prześmiewczy. Ale stop: nie czas na żarty. Tym bardziej że jednak nie wszystko przewidziałem. Nie wyobraziłem przecież sobie urzędującego prezydenta USA, który domaga się od sekretarza stanu Georgia, by znaleziono brakujące mu do zwycięstwa 11 780 głosów. Nie mógłbym uwierzyć, że z ust tegoż urzędującego prezydenta padną nie tylko słowa, że „demokraci ukradli nam wybory” (do tego przez dwa miesiące przywykliśmy), ale też obietnica, że „dziś zatrzymamy tę kradzież”. Czyli że (to było daleko więcej niż mój felietonowy żart) pojawi się wezwanie do wejścia na drogę bezprawia. Nie starczyło mi też wyobraźni ani na otwarte żądanie Trumpa, by Pence wstrzymał liczenie głosów, ani na jego zachętę, że „będziemy mieli zwycięstwo, jeżeli Pence zachowa się, jak trzeba”, ani na jego oskarżenie: „Pence nie miał odwagi zrobić tego, co należało”. No i czy mógłbym sobie wyobrazić motłoch wdzierający się na Kapitol, bijatykę, przelaną krew, pięć ofiar śmiertelnych? I jeszcze słowa urzędującego prezydenta „Kochamy was”, bo taka była jego pierwsza reakcja, otrzeźwienie (częściowe) przyszło dopiero później. Przez chwilę się wydawało, że demokracja amerykańska unicestwiła się sama. Przez chwilę? Piszę to przed inauguracją prezydentury Joego Bidena, gdy Stany Zjednoczone nadal są we władzy Trumpa i gdy wciąż nie wiadomo, co jeszcze może się wydarzyć. Ale politycy amerykańscy zdają teraz egzamin z odpowiedzialności. A czynią tak obie partie: triumfujący demokraci i przegrani republikanie. Ci pierwsi dążą do jak najszybszego, jeszcze przed 20 stycznia, usunięcia Trumpa z urzędu, a zarazem do zabezpieczenia kraju (i świata) przed jego nieobliczalnymi działaniami. Na tych drugich spoczywa natomiast odpowiedzialność za pokojowe przekazanie władzy. Wiceprezydent Pence, skrajny konserwatysta, do końca podtrzymywał rojenia o oszustwach wyborczych i budził najgorsze obawy co do swej roli w certyfikacji głosów elektorskich. A jednak okazał wierność procedurom, szacunek dla litery i ducha prawa, respekt wobec tradycji. Łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby posłuchał insurekcyjnych okrzyków Trumpa… Tymczasem Pence z jednej strony ogłosił zwycięstwo Bidena, z drugiej – odmówił uruchomienia 25. poprawki do konstytucji, zatrzymał więc najbardziej realny scenariusz złożenia Trumpa z urzędu. Ale też – w przeciwieństwie do swego szefa – zapowiedział udział w ceremonii zaprzysiężenia nowego prezydenta. Wydarzenia na Kapitolu nie były „wewnętrzną sprawą Stanów Zjednoczonych”. Przeciwnie: stały się ważną lekcją dla świata, w tym oczywiście także dla Polski. Bo jeżeli nawet niejednoznaczna postawa Pence’a płynie z lojalności wobec Trumpa, z dbałości o własną przyszłość polityczną, z troski o przetrwanie dotychczasowego charakteru Partii Republikańskiej, to motywacje muszą też być głębsze i znacznie bardziej zasadnicze. Przecież orędowników ustępującego prezydenta, w tak znacznej części zmanipulowanych i okłamanych, nie wolno upokarzać, rzucać na kolana. Ci ludzie nie znikną, trzeba będzie żyć z nimi razem, alternatywą byłaby jakaś nowa „wojna secesyjna”. Dlatego zarówno nawołująca do impeachmentu demokratka Nancy Pelosi, jak i przeciwstawiający się impeachmentowi republikanin Mike Pence, budzą szacunek i podziw. Pierwsza domaga się, by zbrodnia przeciw demokracji nie uszła bezkarnie, drugi stara się o płynne przekazanie władzy w ręce politycznych przeciwników. Czyli: działając w sposób rozbieżny, oboje bronią demokracji. Uznają, że są racje wyższe niż partyjne. Oto więc lekcja amerykańska – w Polsce o ileż trudniejsza do odrobienia. Rzecz przecież nie w tym, że nie mamy swego Pence’a. Jeżeli dziś rzeczywiście go nie widać, to jutro może się pojawić – ludzie dojrzewają w zadaniach. Rzecz przede wszystkim w tym, że w Ameryce zwyciężyły procedury demokratyczne, zadziałały bezpieczniki, a demokratyczne nawyki okazały się nie do ruszenia. W Polsce procedury zostały nadwątlone, bezpieczniki unicestwione, demokratyczne nawyki zapomniane. Państwo prawa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2021, 2021

Kategorie: Andrzej Romanowski, Felietony