Nieugięci, niepokorni, nieposłuszni, nielękliwi, niepokonani, niehołdujący, niezłamani, nienaruszeni, nieupokorzeni, niewinni, niewysmarkani, niezbadani, niewyleczeni, niepoddani, nie-niesuwerenni, nieśmiali, nieklękliwi. I zarazem elastyczni, z pochylonymi głowami, wiernopoddańczy, bijący pokłony silniejszym, zastrachani, pełni bojaźni i lęków, przegrywający, co się da, pęknięci, nieodpowiedzialni, chorzy z nienawiści, odważni w gębie. Tak naprawdę to nawet nie można się dziwić Prawu i Sprawiedliwości, że jest, jakie jest, i że robi, to co robi właśnie, i tak, jak to robi. Popełnia błędy w polityce zagranicznej? Karygodne. Ale kiedy miało się nauczyć? I jak? Kadr nie ma, minister, jakikolwiek by był, nie jest samodzielny ani autonomiczny. To są konsekwencje jedynowładztwa. Z drugiej strony tylko uzurpacyjne, zakulisowe zarządzanie polską polityką jest formą, w której Kaczyński umie i chce funkcjonować. Z trzeciej – to jego lud suweren widzi na czele, dlatego głosuje na PiS (bez niuansowania, że niektórzy też z powodu Macierewicza albo innej minifrakcji gowiniacji). Przynajmniej wiadomo, kto rządzi, a kto rządzi, musi popełniać błędy – wtedy idzie się za nim jak w ogień, bo niby gdzie indziej? Oczywiście po pewnym czasie, kiedy nowa elita władzy bardziej się otrzaska, albo będzie potrzebowała liczniejszych zastępów wspierających, pojawią się nowe pomysły i techniki, zostaną sprawdzone bardziej finezyjne zagrania. Teraz murem za tym, za kim akurat murem (jak za Szydło, to za Szydło, jak za Morawieckim, to za Morawieckim). Ani kroku w tył, żadnego przyznania się do błędu, żadnego przepraszam, nigdy! Tak rządzi słaby, który myśli, że jest silny, a raczej udaje silnego, bo silny może przeprosić (ale kto silny kiedyś w Polsce przepraszał?). Nie ma wycofywania się, idzie się w zaparte. Mam na to obrazek metaforę sprzed ponad 40 lat. Jako wczesny nastolatek byłem na zimowisku gdzieś w Sudetach. Wówczas zorganizowany wypoczynek młodzieży miał w programie spotkanie z ciekawym człowiekiem. Naszym ciekawym człowiekiem okazał się wąsaty, dorodny sierżant Wojsk Ochrony Pogranicza. Jego barwną opowieść zachowałem na dekady, ale ostatnio tamte frazy coraz częściej okazują się najtrafniejszym opisem współczesności. Nie te o przemycie przez socjalistyczną granicę zwierząt gospodarskich: świń (pojonych wcześniej spirytusem) czy koni (z onucami na kopytach). Królową opowieści była historia zatrzymania przemytnika w środku śnieżnej zimy, w środku nocy, kiedy przedzierał się z dwukrotnie większym od siebie plecakiem na grzbiecie przez zaspy na samym pasie granicznym z Czechosłowacją. Zatrzymany przez patrol i indagowany, co tam robi, z niezmąconą pewnością w głosie wyjaśniał, że szuka zegarka, który gdzieś tu zgubił w… lipcu. Na pytanie, co niesie w plecaku, zdumiony zapytał: „W jakim plecaku?”. „W tym, co macie na plecach”, dookreślił pogranicznik. Zatrzymany ze zdziwieniem obejrzał się przez ramię i bez zmrużenia oka wypalił: „A nie wiem. To nie mój, ktoś musiał mi podrzucić, a ja nie zauważyłem”. Dalszych losów mojego bohatera nie pamiętam. Ale fraza o „nie moim plecaku na moich plecach” wraca do mnie raz za razem. Kiedy z bólem głowy słuchałem tyrady premiera Morawieckiego, który wyjaśniał, oznajmiał, perorował w Sejmie, dlaczego to zmieniono w zasługującym na rekord Guinnessa tempie, czyli w kilka godzin, ustawę o IPN, wprowadzając do debaty tzw. tryb ryb (nikt, a w szczególności posłowie i posłanki opozycji, nie ma prawa głosu) – słyszałem: To nie mój plecak, a nawet gdyby był mój, to co z tego? Nie wolno? Ale tak, nawet lepiej jest, że niosłem plecak, którego nie niosłem. I kiedy my, słuchający tych słów, doskonale wiemy, że polski rząd ugina się pod naciskiem Amerykanów zdopingowanych przez Izrael do spowodowania zmiany kuriozalnych zapisów w ustawie – to Morawiecki jedzie z plecakiem pełnym Prawdy, Dobra i Honoru Polski. Sprawiał wrażenie, jakby nie wyszedł jeszcze z marnej szkolnej akademii o tematyce patriotycznej, dętej i napuszonej, z przelewającym się, bulgoczącym fałszywie patosem bogoojczyźnianym. Kilka miesięcy obowiązywania ustawy przyniosło opłakane, zapowiadane przez krytyków, skutki kontrproduktywne. W internecie króluje fraza „polskie obozy śmierci”, której wcześniej trzeba było intensywnie szukać z cyfrową świeczką. Smrodek antysemityzmu, nacjonalizmu rozniósł się szeroko, dużo chmur będzie musiało przemknąć po niebiesiech, zanim odór osłabnie, bo raczej już nie zniknie. I w tym samym czasie w Polsce ukazują się też fundamentalne książki badaczy i badaczek polskiego udziału w mordowaniu Żydów w czasie II wojny. A premier, zanim został bankierem, skończył studia na wydziale historii. Ale dzisiaj – to nie jego