Kibice Ruchu Chorzów to ludzie, którzy codziennie oddają się sprawie Cezary Grzesiuk – reżyser filmu dokumentalnego „Niebieskie Chachary” Pamięta pan, jak to było, kiedy pierwszy raz trafił pan na stadion przy ulicy Cichej? – To były lata 70. Mieszkałem w Chorzowie, czyli w mieście specyficznym. Kiedy zbliżał się weekend, wszyscy nagle znikali z placu przed naszym domem. Kierunek był jeden – stadion Ruchu przy Cichej. Miałem więc do wyboru: pójść z nurtem albo zostać sam. Człowiek jako istota społeczna wybiera zwykle ten pierwszy kierunek. Pociąga go ciekawość, tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Kiedy byłem bajtlem, tata zabierał mnie jeszcze na mecze polskiej reprezentacji, które odbywały się na Stadionie Śląskim. Dwa zero z Anglią, trzy zero z Walią, cztery jeden z Holandią. 100 tys. ludzi na stadionie w nieopisanej euforii. Jako dziecko nie mogłem pozostać wobec tego obojętny. Tylko że mimo święta, które odbywało się w Chorzowie, szybko się z tego środowiska wymiksowałem. Dzisiaj wielu młodych ludzi marzy o wejściu do tego grona. Pan nie chciał być jednym z nich? – Wyobraża pan sobie pacyfistę i kosmopolitę, który z założonymi rękami patrzy na bójki na stadionie? Ideologicznie jestem daleko poza tym nurtem, agresja doprowadza mnie do szału. Nie akceptuję takich zachowań. Ale też nie jestem osobą, która opowiadałaby się po którejkolwiek stronie barykady w tym konflikcie. Dokumentalista musi być uczciwy – pokazywać, że nienawiść i agresja napływają z różnych stron. Kiedy filmowaliśmy „powitanie” fanów Ruchu z kibicami Legii Warszawa oraz zaprzyjaźnionego Zagłębia Sosnowiec, stanęliśmy w oku cyklonu. Pomiędzy kibicami zwaśnionych klubów a policją. Pokazaliśmy to wydarzenie od środka, tak żeby dało się odczuć emocje różnych reprezentantów tłumu. Te emocje to konkret – przemawiają z ogromną siłą. Wpakował się pan na pole minowe. Co się stało, że chciał pan wrócić w rodzinne strony i stanąć obok fanatyków, którzy nie są przecież z pana bajki? Żeby wśród nich być i o nich opowiadać? – Wypada przywołać słowa Wojtka Kuczoka: kibicowania nie rzuca się jak palenia. Śląsk to moje życie – smutki i radości. Mimo że wyemigrowałem do Warszawy za pracą, nadal uważam się za Niebieskiego. Sentyment do pierwszych barw zostaje do końca życia. Miałem poczucie, że wychowałem się w tym świecie, że powinienem wrócić. Jednak brama na stadion nie została szeroko otwarta. Podejrzewam, że obawiał się pan relacji interpersonalnych, w które wejdzie pan jako intruz. Zrozumiał pan wtedy, że kibice są nieprzysiadalni? – Nie ma co się oszukiwać, środowisko kibiców jest dziś szczególnie hermetyczne. Stara zasada psychologii głosi, że jeśli będziemy trzymali psa na łańcuchu i lali go po dupie, to wychowamy dzikie zwierzę. Kibice są w ten sam sposób traktowani przez media, społeczeństwo, a co za tym idzie, trudno nawiązać z nimi porozumienie. Zaczynałem więc małymi kroczkami – od akredytacji medialnej, postawienia stopy na murawie. Długo stałem jednak za siatką, nie mając dostępu do jakichkolwiek sektorów. Zanim do tego doszło, minął rok, a przecież trzeba było jeszcze zdobyć zaufanie kibiców. Drzwi do tego kościoła uchylały się powoli. Mówi pan o stadionie jak o miejscu świętym. Piłka nożna to religia? – Na Śląsku ten sport jest otoczony kultem. Zresztą powstało wiele naukowych opracowań na temat piłki nożnej, które zestawiają ją ze sferą sacrum. Niektórzy filozofowie stawiają znak równości między meczem piłkarskim a świętami kościelnymi. Flagi i sztandary wydają się odpowiednikami ikon, stadion to „duchowy dom”, a sędziowie porównywani są do kapłanów sprawujących posługę. Kibice Ruchu nie są sezonowcami, którzy raz na cztery lata siadają przed telewizorem z okazji mistrzostw świata. To ludzie, którzy codziennie oddają się sprawie – uczestniczą w piłkarskiej eucharystii. Na plakacie pana filmu widnieje cytat: „Piłka nożna to nie jest sprawa życia i śmierci. To sprawa o wiele ważniejsza”. Zastanawiam się, jak pan sobie wyobrażał spotkanie z kibicami. – Myślę, że każdy w naszej ekipie miał obawy. W czasie pierwszego wyjazdu z kibicami Ruchu zastanawiałem się, czy razem z kamerą nie wylecimy przez drzwi pociągu. Po powrocie okazało się, że nasze lęki to wynik fałszywych wyobrażeń – krzywdzących stereotypów, które siedzą w głowie,