Sąd odmówił tragicznie poparzonym prawa do nowoczesnych szwedzkich protez. Bo żyją w biednym mieście Jarek Rola nie zrezygnował z jazdy na nartach. Pokazuje zdjęcia. Ta skomplikowana metalowa konstrukcja między deską a czymś w rodzaju koszyka, ściśle przylegającego do tułowia, umożliwia uprawianie sportu na śniegu i na igielicie. Osiągane prędkości oscylują w granicach 90 km na godzinę. Jest jeszcze kula z płozą. – I nie zdarzają się upadki? – Oczywiście, że tak. – Miał już złamany nos i wybił sobie ząb. Na tegorocznych Międzynarodowych Zawodach w Narciarstwie Zjazdowym Osób Niepełnosprawnych Malta Sky w Poznaniu zdobył srebrny medal. Jest w kadrze narodowej narciarstwa alpejskiego. Latem jeździ na nartach wodnych. Kolarstwo wciąż jeszcze pozostaje w sferze marzeń, ale do czasu. Na balkonie jego wynajętego wrocławskiego mieszkania wspólnie z ojcem i braćmi budują rower, który umożliwi mu uprawianie sportu. W Stanach Zjednoczonych wielu niepełnosprawnych jeździ na takim sprzęcie. Stąd wzięli wzór, na sprowadzenie gotowego roweru nie było ich stać. Piotr Truszkowski, choć ma już rodzinę – żonę i córkę – też nie zrezygnował z marzeń o studiach w AWF. Ale jeśli do tego dojdzie, wybierze kierunek rehabilitacja. Chce pomagać innym niepełnosprawnym. – Syn znalazł już taką uczelnię, gdzie mogą studiować niepełnosprawni – dodaje matka Piotra – ale nauka jest płatna i wciąż nas na to nie stać. Liczyliśmy na przyznane w sądzie odszkodowanie. Zapomnieć o tym dniu Jarek i Piotrek, licealiści z Kamiennej Góry, wracali z ogniska, które urządzili w gronie szkolnych przyjaciół. Był maj, mieli głowy pełne wakacyjnych planów… Potknęli się o zwisający tuż nad ziemią przewód wysokiego napięcia. Przez ich ciała przeszedł prąd o napięciu 20 tys. woltów. Poparzenia objęły 90% ich powierzchni, konieczna stała się amputacje obu nóg. Dzisiaj nie chcą niczego pamiętać z tego majowego dnia 1997 r. Nie wracają też do wspomnień sprzed wypadku. Jarek Rola mówi, że wykreślił ten dzień z życiorysu. Ale Danuta Rola wciąż słyszy sygnały karetek. Była w pracy, a one jeździły i jeździły. Pomyślała, że pewnie stało się coś poważnego. I wtedy przybiegła córka sąsiadki, wołając, że Jarek miał wypadek. Ktoś chciał poprowadzić jej samochód, ale ona jeszcze miała na to siły i sama pojechała wprost do szpitala. Szum, ruch, bieganina. Znajomy lekarz odsłonił prześcieradło i pokazał jej to ciało… nabrzmiałe w potworny sposób. Wykrzyczała, że to nie jej syn. Lekarz złapał się za głowę. Zrozumiała, że ten drugi – jej Jarek – jest w znacznie gorszym stanie. Po operacji odcięcia spalonych kikutów chłopców przewieziono helikopterem do kliniki w Siemianowicach. Rodzice pojechali za nimi samochodem. Kiedy już tam dotarli, Jarek i Piotrek odzyskali przytomność, choć musieli być pod wpływem silnych leków znieczulających. Leżeli pod specjalnymi namiotami, z zabezpieczonymi ranami po amputacjach. Maria Truszkowska nie może zapomnieć rozpaczliwych próśb jej dziecka o zabranie go do domu. Doktor określił szanse przeżycia chłopców na jeden procent. Potem wszyscy mówili o cudzie. Kiedy wiele miesięcy później podczas rozprawy o odszkodowanie trzeba było przedstawić dokumentację fotograficzną odniesionych obrażeń, sąd z uwagi na drastyczność prezentowanych zdjęć wyłączył jawność rozpraw. Nie chcę go znać Nazajutrz po wypadku musiały stanąć przed swoimi dziećmi, tak bardzo skrzywdzonymi, i mozolnie, mimo własnych stresów i rozpaczy, każdego dnia dodawać im sił do walki o życie. Nieszczęście zbliżyło obie matki i od tego czasu są już w stałym kontakcie. Do Siemianowic sprowadziły kuzyna jednej z rodzin, z zawodu psychoterapeutę. – Najważniejsze, że zachowaliście sprawność umysłową, powtarzał im krewny i dodawał, że jego podopieczni są w gorszej sytuacji, bo ich umysły są głęboko upośledzone. Tak mijał w Siemianowicach dzień po dniu: zabiegi, cierpienie, operacje… Przeszli ich po kilkanaście – tam i w innych szpitalach. Bardzo powoli przebiegała rekonstrukcja skóry na rękach Jarka. Podobnie było z owłosioną częścią skóry na głowie Piotrka. Matki dopilnowały, by chłopcy zaczęli się uczyć jeszcze w Siemianowicach. Dyrektor kamiennogórskiego liceum, nieżyjący już Kazimierz Galica, powtarzał, że chłopcy muszą wrócić do swojej szkoły i w niej zdawać maturę. Wprowadził udogodnienia niezbędne dla wózków inwalidzkich i tak zorganizował zajęcia klasy
Tagi:
Violetta Waluk