– Co nas poprawia? – mniej więcej takie pytanie zadał mi zaprzyjaźniony redaktor pisma poświęconego książkom. Pisma wysokonakładowego, chwalebnie obecnego, lecz wobec braku konkurencji budzącego tu i ówdzie także nieufność, bo gusta redakcyjnego gremium zdają się niektórym nie dość zróżnicowane, by nie rzec zachowawcze. Jako się rzekło, pismo zajmuje się w pierwszym rzędzie książkami, dopiero niejako przy okazji pisarzami, będącymi drugorzędnym kontekstem dzieła literackiego – mnie zaś właśnie przyszedł do głowy cykl rozmów z pisarzami o ich najważniejszych nienapisanych książkach. Toż to cała widmowa biblioteka, setki opasłych tomów, potencjalnych arcydzieł, od których nogi się uginają, choć nie ugnie się pod nimi żadna półka. Autorzy zawodowi, sumienni i pracowici, nieznający pojęcia blokady pisarskiej, niezawalający terminów, spełniający obietnice, płodni i regularni są oczywistymi ulubieńcami wydawców, zapewne też księgarzy i krytyków, na nich jednak literatura się nie kończy. Są tacy, którym talent przestał się synchronizować z wolą twórczą i chodzi mi tu nie o prokrastynację, lecz o świadome odłożenie pióra, pozbawione wyrzutów sumienia i rozpaczliwych starań o przywołanie natchnienia. Zawieszenie działalności pisarskiej z dowolnego powodu, choćby z przyczyn higienicznych, dla odświeżenia umysłu. Nie mieć nic do powiedzenia to przywilej, do którego tęskno także pisarzom, zwłaszcza w dobie socjalmediów. Autorzy wygłaszający swoje opinie z kompulsywną częstotliwością na Twitterze i Facebooku budzą moją najwyższą podejrzliwość, mam wrażenie, jakbym ich przyłapał na knajpianej ględźbie, już mi się nie chce potem sięgać po ich książki. Przymus pisania, nazywany też grafomanią, jest chorobą, która celuje również w ludzi niepozbawionych talentu literackiego. Ci autorzy panicznie boją się milczenia: rąbią po kilka tekstów tygodniowo do gazet, kilkanaście razy dziennie obdarowują świat błyskotliwymi złośliwostkami w sieci, do tego znajdują bez trudu czas, żeby w porze lunchu posunąć swoją powieść o pół rozdziału do przodu, a i na cowieczorną gawędę w legendarnej piwiarni (do innej by nie poszli) starcza im sił. Tymczasem autor w stanie odpoczynku, o ile nie jest to spoczynek wieczny, bierze rozbrat z pisaniem, ale przecież wcale wtedy nie przestaje myśleć literaturą – po prostu przez jakiś czas nie zapisuje pomysłów albo nie pozwala im się rozwinąć, o ile oczywiście nie jest etatowym językodawcą, opłacanym od wierszówki. – Co nas czyni lepszymi? – doprecyzował redaktor. – Co nam poprawia samopoczucie na trwałe? Wiesz, jest wojna, jest generalnie bardzo źle, więc spróbujmy pomyśleć o czymś pozytywnym – dodał. – Pomyśleć, a nawet napisać – uściślił mobilizująco. Domyśliłem już sobie z niejaką ulgą: będzie można coś powiedzieć pomimo spraw, a nawet wbrew ich obrotom, zamiast zabrać-głos-w-sprawie. Wszak zawsze się go zabiera komuś, gadulstwo też jest rodzajem przemocy, męczącej dominacji, stolikowi besserwisserzy potrafią zaorać każdy dyskurs, żeby postawić na swoim, bez względu na płeć. Przemocowcom i przemocowczyniom tego świata (nawet nie wiem, czy to poprawny feminatyw, tak seksistowsko pojmowana jest kategoria przemocy – w powszechnym mniemaniu odpowiadają za nią wyłącznie mężczyźni) nie zamykają się usta, ich pióra nie wysychają, żadna logorea ich nie zmęczy. Z czytaniem także są na bakier, bo robią to tylko po to, by się przekonać, że sami napisaliby lepiej. Lepiej im nie podsuwać do czytania nawet map, bo gotowi je poprawiać, a jako że mają gadane, zdolni są zebrać masę ludzką do zmiany granic choćby i siłą. Owóż – mnie poprawia nastrój niepisanie, ale nie mam sił na przekonywanie innych, że też zrobiłoby im dobrze, gdyby choć na chwilę zamilkli. Albo dla odmiany poczytali – jak ktoś jest bez przerwy skupiony na własnym pisaniu, częściowo popada w analfabetyzm. Sam jestem teraz np. zmęczony pisaniem o wojnie, ale nie wolno mi tego napisać, bo będę nie fair wobec tych, którzy są wojną zmęczeni bezpośrednio. w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint