Ze swoją ciętą ironią Jan Lechoń był prawdziwym postrachem towarzystwa W czasie jednego ze wspólnych spacerów Tadeusz Boy-Żeleński spytał niespodziewanie Irenę Krzywicką: „Czy nie chciałaby się pani czegoś napić? Może pójdziemy do Ziemiańskiej?”. Dla ambitnej publicystki była to wygrana na loterii: usiąść przy jednym stoliku ze skamandrytami! Bez wahania wyraziła zgodę. Gdy w kawiarni skierowali się na słynne półpiętro, zauważyli siedzącego tam samotnie Lechonia. Poeta zerwał się na równe nogi i zaraz przyklęknął na jedno kolano, zamiatając podłogę wyimaginowanym kapeluszem. Boy skłonił się równie dostojnie, po czym wskazał partnerkę: „Mam zaszczyt zakomunikować: Irena Krzywicka, Boy-Żeleński chodzą razem!”. Na to Lechoń wydał z siebie jedynie: „Aaaa!”. Ten jeden dźwięk w pełni wystarczał. Boy i Krzywicka mogli mieć pewność, że tej nocy o ich związku wiedzieć będzie cała warszawka. Sprawca owego zamieszania, Jan Lechoń, to kłębowisko wszelkich możliwych sprzeczności. Niesamowity plotkarz i bezlitosny nawet wobec najbliższych przyjaciół kpiarz. Jednocześnie człowiek przeżywający życiowe tragedie i wybitny poeta zmagający się przez dziesięciolecia z niemocą twórczą. Z jednej strony, szorstki w obyciu, a z drugiej, ogromnie wrażliwy. Kim tak naprawdę był za czasów młodości, w latach II Rzeczypospolitej? Obsesja twórczej niemocy Leszek Józef Serafinowicz urodził się w roku 1899. Pochodził ze szlacheckiej rodziny o tatarskich korzeniach. Jeszcze przed maturą wydał dwa tomiki wierszy. Jako student polonistyki współtworzył czasopismo „Pro Arte et Studio”, stanowiące zalążek przyszłego Skamandra. Święcił triumfy Pod Pikadorem. Za jego dorosły debiut uznaje się wydany w 1920 r. „Karmazynowy poemat”. Niezależnie od tego królował w kawiarnianym życiu Warszawy, choćby w słynnej Ziemiańskiej. W 1930 r. popłaciły mu związki z sanacją – został attaché kulturalnym polskiej ambasady w Paryżu. Jednak nie ta kariera zawodowa była najważniejsza. Nigdy nie pomyślimy o nim jako o urzędniku. Zaryzykujmy zresztą tezę, że w dyplomacji nie święcił nadmiernych triumfów… Aby poznać życie przeciętnych ludzi, trzeba prześledzić ich linearne biografie. Reguła ta nie sprawdza się jednak w wypadku Lechonia. U niego mniej ważne będzie ustalenie, jaką funkcję w którym roku piastował, z którym czasopismem kiedy współpracował. Znacznie więcej o tym, kim i jaki był, powiedzą nam dotyczące go wybrane historie. Uchodził za wybitnego poetę, może nawet następcę Mickiewicza i Słowackiego. Mało kto zresztą potrafiłby stworzyć słynne „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”. Tymczasem ów utalentowany artysta odczuwał ogromną presję dalszego sukcesu. Panicznie obawiał się, że po napisaniu świetnych wierszy nie sprosta rosnącym oczekiwaniom. Że gdy napisze coś słabego, to krytycy będą dla niego bezlitośni, a koledzy po piórze złośliwi. Zresztą nie oszukujmy się, miał rację. Ale było w tym coś więcej. Zdzisław Czermański słusznie określał go jako wielkiego neurotyka, osobę często popadającą w depresję. W konsekwencji tych obaw Lechoń popadał w twórczą niemoc, a w roku 1921, również z tych powodów, podjął nieudaną próbę samobójczą. Nie udało mu się zabić za pierwszym podejściem – dawka weronalu była zbyt silna i organizm jej nie przyjął. W następstwie rozpoczęła się, jak to ujmował Iwaszkiewicz, „odyseja po sanatoriach i szpitalach”. Zanim jednak do niej doszło, trzeba było przekonać samego pacjenta. Tej desperackiej próby podjął się Kazimierz Wierzyński. Wspominał: „Zależnie od nastrojów Lechoń wyśmiewał decyzję lekarską, bawił się dowcipami, że nikomu nie uda się zrobić z niego wariata, albo zapadał w depresję, z której nie można go było otrząsnąć i z maniackim uporem trwał przy swoim sprzeciwie. Wreszcie, pod wpływem matki, zgodził się wyjechać. Nie była to łatwa podróż. Wiozłem człowieka tak bezwładnego, że nie był zdolny do najprostszego wysiłku, nie poruszał się bez pomocy, nie umiał się w wagonie sypialnym rozebrać, a potem na drugi dzień w hotelu umyć”. Mimo że nie było lekko, kuracja zakończyła się sukcesem. Nie na zawsze – w latach 50., w znacznie bardziej tragicznych okolicznościach, Lechoń podjął kolejną próbę samobójczą – tym razem udaną. Zginął 8 czerwca 1956 r., skacząc z 12. piętra hotelu Hudson w Nowym Jorku. Cerber w Ziemiańskiej O tym wszystkim trzeba pamiętać, gdy oceniamy, jak poeta odnosił się do innych. A było z tym, szczerze mówiąc, różnie. Wspomniany Iwaszkiewicz już