Większość wiedeńczyków nie wie, że o kwadrans drogi od Prateru mieszkają tysiące uchodźców Dawniej był to swoisty koniec świata, dziś cywilizacja upomina się o Macondo. Na niewidzialne dla wielu tereny, oddane dawno temu imigrantom, dojeżdżam autostradą od strony Prateru; kiedy nie ma korków, wystarcza kwadrans. Tramwajem nr 71 do ostatniej stacji, Kaiserebersdorf w Simmeringu, pociągiem miejskim albo autobusem do centrum handlowego Huma jedzie się ze trzy kwadranse. W okolicy nieużytki, lotnisko Schwechat, wschodnia autostrada, markety, brzeg Dunaju. I krematorium dla zwierząt. Do Macondo można wejść na skróty, od tyłów marketów, przez przejście w blaszanym płocie pokrytym graffiti. Albo od strony starych koszar, przez niedawno postawione szlabany. Niepokojąco bezludnie. Domki działkowe w różnym stanie – są i ładne, wypieszczone, są i rozpadające się. Robotnicy akurat ścinają spore drzewa. Na asfaltowym boisku, pod blaszanym płotem grupka nastolatków pali i popija coś z puszek, potem szybko znika w uliczkach między działkami. Wokół wielkiego placu solidna droga z kocich łbów, pamiętająca czasy ck. Stamtąd wchodzi się pomiędzy identyczne baraki. Właściwie czysto, porządnie. Bo Macondo to nie fawela ani slamsy, choć nie zawsze tak było. Od strony wschodniej i południowej odgradzają je budynki koszar, odnowione w ostatnich dekadach. Parkują przy nich samochody z węgierskimi, słowackimi, rumuńskimi i wiedeńskimi numerami rejestracyjnymi. Tu i ówdzie widać porzuconą lodówkę, cmentarzysko wózków z pobliskich sklepów – swobodnie adaptowane na podręczne środki transportu, wózki zyskują życie po życiu. Zza baraków wyłaniają się kobiety o orientalnej urodzie; patrzę, jak znikają po drugiej stronie blaszanego płotu. Wizyta w supermarkecie, gdzie ciepło i kolorowo, to często jedyna tu rozrywka. Jak u Márqueza Wielu austriackich polityków nie ma pojęcia, że taki twór urbanistyczno-społeczny, kolonia uchodźców, istnieje. Wielu mieszkańców Wiednia również. Dlatego w Macondo można zobaczyć wysłużony busik, przewoźne targowisko. Handlarka pokazuje w uśmiechu kolekcję złotych zębów, śpiewnie zachęca do kupna ryżu z Rosji, czeczeńskiego sera, bułgarskich przetworów i czego tam jeszcze. Kupujący żartują w kilku językach. Czasem auto otaczają somalijskie dzieciaki, które przerzucają nad busikiem piłkę, podbiegając i uciekając. Kiedy ktoś chce tu robić zdjęcia, pół żartem, pół serio żądają pieniędzy za „wizerunek” albo przeganiają intruza. A może nie są bezczelne, może znają swoje prawo do zachowania prywatności? Do tego surrealistycznego miejsca na skraju Wiednia przez ponad pół wieku trafiały tysiące ludzi, często ze statusem uchodźcy politycznego. Pierwsi przybyli w 1956 r. z Węgier, Korei, Meksyku. Uciekinierzy, którym stworzono półlegalne, ukryte siedlisko pomiędzy rzeką, lotniskiem, autostradą a fantazją… Meksykański dziennikarz, nazywany Toluca, jak jego ulubiona drużyna piłkarska, w latach 70. ochrzcił to miasto w mieście Macondo na pamiątkę podobnego miejsca ze „Stu lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza. Właściwie mało kto z kolonii znany był tu z nazwiska – używało się albo przezwiska, albo imienia. Toluca zaczął opisywać kolonię, nazywając ją Macondo, i wkrótce nie określano jej już inaczej. A skoro było miasto, musiał też być oficjalny burmistrz. Został nim wtedy José. To bardzo szczególne miejsce, z sobie tylko znanymi zwyczajami, subkulturami… Kiedyś kupowało się tu marihuanę i paliło z południowoamerykańskimi kumplami, robiąc teoretyczne rewolucje. Policja się nie mieszała. Jedni niezmiennie chcą kolonię opuszczać, bo czas płynie tu wolniej i niewiele się zmienia, drudzy wolą odrealnione Macondo z opieką społeczną, izolacją i „lokalnymi” językami. Jak rodziło się Macondo W 1915 r. w tym miejscu zbudowano koszary dla kawalerii ck, ostatnie za czasów monarchii habsburskiej. W czasie I wojny służyły też jako magazyny, a podczas II wojny zajmował je niemiecki Wehrmacht. Od 1945 do 1955 r., podczas radzieckich rządów nad wydzieloną strefą Austrii, w garnizonie przebywała Armia Czerwona. Koszary niedługo stały puste, po 1956 r. Austriacy oddali je uciekinierom z Węgier, do których w 1968 r. dołączyli Czesi i Słowacy. Mieszkało tam też wielu Polaków, Chorwatów, Urugwajczyków. Na początku lat 70. w lasku między budynkami koszar wiedeński ratusz wybudował jednopiętrowe, szeregowe budynki, przeznaczając je dla uchodźców z Wietnamu i Chilijczyków uciekających przed okrucieństwami Pinocheta. W latach 80. schronili się tu Irańczycy, lata 90. natomiast należały do uchodźców z dawnej
Tagi:
Beata Dżon