Do połowy lat 50. na kobiecej scenie muzycznej były właściwie tylko trzy wielkie gwiazdy: Mirska, Koterbska i Zylska Emilia Padoł – dziennikarka, absolwentka i doktorantka Wydziału Polonistyki UJ. Mieszka w Krakowie. Jej teksty i wywiady można czytać w portalu Onet. Autorka książek „Damy PRL-u”, „Dżentelmeni PRL-u” i „Piosenkarki PRL-u”, której bohaterkami są Marta Mirska, Maria Koterbska, Regina Bielska, Natasza Zylska, Rena Rolska, Ludmiła Jakubczak, Hanna Rek i Joanna Rawik. Zacznę nieelegancko. Ile masz lat? – Rzeczywiście jest to bardzo nieeleganckie pytanie. Kobiety o wiek się nie pyta. A jeśli ładnie poproszę? – Och, droczę się z tobą. W tym roku skończę 31 lat. Pytam, ponieważ zastanawiam się, dlaczego Mirska, a nie – bo ja wiem – Kukiz? – Po pierwsze, najprostsza odpowiedź, to już moja trzecia książka dotycząca PRL. Bardzo mocno weszłam w tę epokę i cały czas w niej siedzę. A po drugie, i to odpowiedź nieco bardziej skomplikowana, uważam, że jest bardzo duża luka w wiedzy dotyczącej muzyki popularnej z początków tej epoki. Trzeba ją zapełniać. Czyli przypominać postacie, które tworzyły tamten świat, bo teraz albo w ogóle ich nie znamy, albo wydaje się nam, że to, co robiły, jest sentymentalne, nudne, stare i po prostu słabe. Nic bardziej mylnego. Czym oczarowały cię tamte piosenki? – Przede wszystkim powojenna muzyka była robiona przez doskonałych fachowców. Pamiętajmy, że radiem rządził wtedy Władysław Szpilman, którego młodsze pokolenie – o ile w ogóle – kojarzy tylko z „Pianistą”. Nie ma natomiast świadomości, że był to człowiek, który przez lata decydował absolutnie o wszystkim, co dotyczyło „muzyki lekkiej” w Polskim Radiu. A to tylko jedna z wielu wybitnych postaci, które decydowały wówczas o radiowej muzyce. Z radiem związani byli doskonali kompozytorzy, świetni muzycy i dyrygenci, kierownicy orkiestr. Niezwykli profesjonaliści, żeby wymienić chociaż Jana Cajmera, Jerzego Haralda czy Stefana Rachonia, choć oczywiście było ich dużo, dużo więcej Piosenkarek było wówczas znacznie mniej niż dzisiaj. – Do połowy lat 50. na kobiecej scenie muzycznej były właściwie tylko trzy wielkie gwiazdy: Mirska, Koterbska i Zylska. W latach 60. zaczął się kształtować polski show-biznes. Jednak tuż po wojnie wszystko było jeszcze bardzo spokojne. Dzisiejsza rozrywka stoi celebrytami. Wtedy celebrytami były tylko gwiazdy? – Nie było ludzi znanych z tego, że są znani. Były gwiazdy, za którymi stały talent, wykształcenie muzyczne, wspaniałe głosy, ciężka praca. Ważne jest to, że nasza rozrywka z tamtego czasu nie odstawała poziomem od światowej. Nasze piosenkarki w niczym nie były gorsze od gwiazd znanych ze scen Nowego Jorku, Paryża czy Londynu. Zresztą za granicą występowały właściwie wszystkie moje bohaterki. Koterbska zjeździła pół świata. Reginę Bielską rozchwytywali europejscy agenci. Hanna Rek prześpiewała kilkanaście lat w Skandynawii. A my sięgamy po zagraniczną muzykę z tamtych lat, ale po naszą nie. Podbijały też radziecki rynek muzyczny. Dziś wielu się uśmiechnie, ale nie ma z czego się śmiać. – Radziecka publiczność była ogromna, a konkurencja duża. Największą sławę spośród moich bohaterek zdobyła tam Rena Rolska, która do dziś wspomina ogromne afisze ze swoim nazwiskiem rozwieszone na moskiewskich teatrach. To był wielki sukces. Jak się zostawało gwiazdą po wojnie? – Trzeba było zwrócić na siebie uwagę ludzi z radia. Tam się zaczynały wszystkie wielkie kariery. Dziś trzeba trafić do „X Factora”. Jest różnica? – Ogromna. W radiu pracowali fachowcy i to oni szukali najlepszych. Myślę, że trzeba było mieć nie tylko talent, ale też interesującą osobowość. A także bardzo ciężko pracować. Bez tego nie dałoby się przekonać do siebie ludzi pokroju Szpilmana. Trzeba było mieć też charakter. Książkę zaczęłaś od opowieści o Marcie Mirskiej, która miała chyba niezły charakterek? – Mirska była tą pierwszą, publiczność ją uwielbiała. Zapełniała stadiony i amfiteatry. Śpiewała dla górników, hutników, w PGR-ach i na największych scenach koncertowych w kraju. A charakter miała silny. Słyszałem, że Foggowi groziła widelcem. – Groziła. Opowiedział mi o tym Tadeusz Stolarski, który dobrze znał Mirską, a do dzisiaj opiekuje się pozostałym po niej archiwum. Poszło o przebój „Pierwszy siwy włos”, który miała zaśpiewać z polecenia