No to jeszcze raz

No to jeszcze raz

Angela Gaber Trio – oaza muzycznej wolności w sanockim blokowisku Polska B, Sanok, trzecie piętro szaroburego mrówkowca na jednym z PRL-owskich blokowisk. W małym mieszkaniu Angela, Sasza i Łukasz przygotowują się do kolejnej próby. Rozkładając instrumenty na niespełna 10 metrach kwadratowych, rozmawiają o muzycznej przestrzeni i wolności. I o eksperymentach w muzyce – by potem długo, naprawdę długo, szlifować jeden uciekający dźwięk. – To co? Jeszcze raz? – pytanie zazwyczaj zadaje Sasza. – Jeszcze raz – odpowiadają. – No to jeszcze raz. Angela – Hej, Gypsy! – wołali za nią w Danii. W zasadzie tylko to Gypsy sprawiało jej tam satysfakcję. Wielki festiwal muzyczny w Roskilde, dokąd pojechała po pierwsze duuuże pieniądze. I przeszła piekło. Najpierw zbierając puszki po piwie walające się między namiotami uczestników festiwalu, a potem w upokarzających kłótniach i bójkach o miejsce w kolejce do skupu… Tak, pojechała tam sprzątać. To było zaraz po studiach. Muzycznych. W tydzień zrozumiała, jak to jest być nikim. Kiedy rówieśnicy, no przecież faceci, którzy w każdych innych warunkach patrzyliby na nią jak na kobietę, śmiejąc się, rzucali jej puszki po piwie jak psu. A ona pokornie schylała się po nie. Teraz, prostując się, by nie ściskać przepony, siedzi przede mną – piękna kobieta o urodzie Cyganki, węgierskim nazwisku i ukraińskich korzeniach. W oczach ma ten wyjątkowy rodzaj światła, coś jak zimowy świt w Bieszczadach, gdzie przyszła na świat. Kiedy śpiewa, w jej głosie słychać i przestrzenie połonin, i cygańską tęsknotę za wolnością, i tę wschodnią, nie do podrobienia, rzewność i melancholię. Kim jest? Wciąż trudno jej powiedzieć, w każdym razie jedno wie na pewno: w jej żyłach krąży muzyka. Folklorem nasiąkała od dziecka. Jej najbliższa rodzina – Łemkowie, kultywujący tradycje świąteczne, biesiadne, rozśpiewani, roztańczeni. A na tych „prawdziwych” artystów napatrzyła się, kiedy podjęła kolejne (po kulturoznawstwie) studia – muzyczne, w Krakowie. I z miejsca nabawiła się kompleksu prowincji. Nie umiała się rozpychać łokciami, miała problemy z asertywnością, pewnością siebie. Ale ćwicząc gamy z korkiem od wina w zębach albo udając Kaczora Donalda, by poszerzyć możliwości wokalne, czuła, że dopóki jej celem nie przestanie być porównywanie się z innymi, nie ruszy z miejsca. Mieszkanie, w którym odbywa się próba, należy do niej. Wynajęła je, choć nie jest to stabilizacja, o jakiej marzyli dla niej rodzice. W miasteczkach stabilizacja to stabilizacja, a nie takie nie wiadomo co. Pamięta ich radość, kiedy wróciła z tym duńskim groszem. Nadzieje, że wreszcie się ustatkuje, kupi pralkę, zmywarkę… Przecież miała chłopaka i „swoje” – jak to jeszcze mówią na prowincji – lata. Mimo że zakochana, ale przede wszystkim wciąż poszukująca prawdy o sobie, Angela za ciężko zarobione śmieciowe pieniądze pojechała w świat. Azja, Europa, Afryka – rok w podróży, a potem jeszcze trochę, na, jak się okazało, muzycznie chyba jej najbliższe Bałkany. Z powrotem w bieszczadzkie ostępy ściągnęła ją miłość, która nie chciała dłużej czekać. Bazar Sztuki – Galeria Rzeczy Rozmaitych w małym miasteczku nad Sanem miał powstać dla niego – wynagrodzić rozłąkę, być miejscem, dzięki któremu ludzie poznają jego twórczość i zachwycą się nią tak jak ona. Bo on był artystą. W związku z tym kobieta o anielskim imieniu na chwilę zapomniała o sobie i własnych talentach. Młotkami i wiertarkami zaczęła się posługiwać jak fachowiec, odróżniając rodzaje wkrętów i gwoździ niczym zawodowy budowlaniec. Czasem miała wrażenie, że pomysł ją przerósł. Wtedy przypominała sobie słońce Indii, zapalała kadzidełka, tańczyła i śpiewała na pobojowisku, wyobrażając sobie, że jest hinduską księżniczką. A gdy w starej, nieogrzewanej kamienicy temperatura spadała tak, że nawet taniec nie pomagał, paliła w zdobycznym piecu (najpierw oczywiście dowiedziała się, jak ten piec połączyć z przewodem kominowym, nie spalić przy tym chałupy i samej się nie zaczadzić). Tyle że galeria jeszcze się dobrze nie rozkręciła, a już w pierwsze Boże Narodzenie została sama. Łez nikt nie widział, a zaciągnięte kredyty zmuszały do działania. Warsztaty, wystawy, koncerty znanych zespołów – wkrótce kolorowy punkt na mapie miasta „poróżył” (zgodnie z autorskim sloganem reklamowym) okoliczną szarość. Żeby mogło

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2013, 2013

Kategorie: Reportaż