Kiedy dopadał mnie stres, brałem samolot czy szybowiec i leciałem, żeby zapomnieć o tym, co jest na dole Gen. Gromosław Czempiński Taki twardy facet jak pan to po pracy może albo latać, albo rozrabiać. – Tak było kiedyś. Teraz jestem starszym panem, jak mówią koledzy. Ale nasze pokolenie jest w lepszej formie niż pokolenie naszych rodziców. Jakkolwiek by patrzeć, oni dostali strasznie w tyłek, są najbardziej przegrani. Chociaż z nami też nie jest lepiej. Dlaczego jesteście przegranym pokoleniem? – Byłem pracownikiem wywiadu PRL, ale niektórzy mówią, że nie było wywiadu w PRL, tylko ekspozytura wywiadu sowieckiego. Zredukowano nam emerytury, uznając, że są one przywilejem, odbierając nam możliwość normalnego funkcjonowania. Szczególnie ci ludzie, których jest łatwo rozpoznać, którzy pełnili jakieś funkcje, mają kłopoty z tym, żeby pracować. Ciągle jesteśmy piętnowani. Ciągle się mówi, że jesteśmy tymi złymi, którzy spowodowali, że tak, a nie inaczej żyło się w tamtych czasach. Nikt się nie zastanawia nad tym, że po 1970 r. cały kraj uwierzył w to, że będzie inaczej. Wstąpiłem do wymarzonego wywiadu właśnie z tego powodu. Skąd w pana życiu wzięły się służby specjalne? – Przypadek. Moją pasją było i jest lotnictwo. Mój ojciec miał kolegów, którzy służyli w wywiadzie. I miałem to szczęście, że jako młody chłopak słuchałem często ich opowieści. Zamykali się w pokoju i opowiadali różne historie, a ja podsłuchiwałem. (…) Właściwie pierwszy mój pomysł na życie był taki, żeby zostać żołnierzem. (…) Poza tym należałem do harcerstwa, lubiłem się bawić w podchody. Mówiono, że mam do tego smykałkę. (…) Już wtedy myślał pan o wywiadzie? – Wtedy jeszcze nie. Drugą moją pasją był sport. (…) Do nauki przykładałem się średnio, ale łatwo mi przychodziła. Któregoś pięknego dnia, już nie pamiętam, czym podpadłem, ale ojciec za karę zgolił mi włosy. I powiedział: „Od dzisiaj koniec ze sportami, za karę będziesz latał”. Ojciec był wtedy kierownikiem aeroklubu poznańskiego. Zabrał mnie, miałem wtedy 14 lat, na lotnisko. Tyle że latać można było dopiero od lat 16. Więc ojciec załatwił mi zgodę, żebym mógł się szkolić; nie zdawał sobie sprawy, że to mnie wciągnie. (…) Gdzie się pan szkolił? – W nowo otwartym ośrodku w Gnieźnie, to była filia aeroklubu poznańskiego. Właśnie tam nauczyłem się latać. Na początku szło mi średnio. Uczyliśmy się na czapli, lataliśmy za wyciągarką. To było takie wojskowe szkolenie. Kilka miesięcy temu opowiedziałem ministrowi Macierewiczowi, jak ten system szkolenia kiedyś wyglądał, bo wtedy było lotnicze przysposobienie wojskowe I, II i III stopnia. W I stopniu masowo uczono młodzież latania na szybowcach. To była bardzo dobra procedura, bo uczyliśmy się latać bez silnika. II stopień to były już samoloty. W tamtych czasach często się zdarzało, że w samolotach zawodził silnik, ale jeśli ktoś potrafił latać na szybowcach, to się tym za bardzo nie przejmował, bo i tak dał radę wylądować – taki był zamysł tego programu. III stopień to już było zaawansowane szkolenie przed wojskiem. Przeszedłem tylko I stopień i to też zaważyło na mojej dalszej decyzji. Do drugiego etapu nie zostałem zakwalifikowany. Musiałem dorosnąć. Mieć 17 lat. Ale pan w końcu dorósł, to co się stało, że pan się dalej nie szkolił? – Nie mieściłem się w limicie wzrostu. Limit wynosił 1,85 m, a ja miałem 1,87 m, a za chwilę 1,90 m. Pierwszy rok szkolenia to była nauka samodzielnego latania oraz loty termiczne. Zrobiłem srebrną odznakę w wieku 15 lat. (…) Co pan czuje, jak pan lata? – Zachwycam się tym, że panuję nad maszyną, która leci, unosi się w powietrzu. Mogę z nią robić, co zechcę, ale zarazem muszę walczyć o to, aby przetrwać w górze. Ciągle muszę dbać o wysokość, kalkulować, gdzie polecieć, zastanawiać się, jakie wybierać chmury po trasie. Dlatego ważne, aby cały czas uczyć się taktyk i meteorologii. Oczywiście był moment załamania czy raczej strachu. Wzięli mnie swego czasu na pierwszy samodzielny lot za samolotem. Kiedy lataliśmy z instruktorem, mieliśmy dobre warunki, ale kiedy poleciałem pierwszy raz na termikę na muszce, myślałem, że to mój koniec. Tak rzucało szybowcem, nie mogłem go opanować. Spociłem się i mówię: „Boże,