W MSZ trwa wojna o języki. Pisaliśmy o tym tydzień temu – każdy przed wyjazdem na placówkę musi zdać test ze znajomości języka obcego. Z testu nie zwalniają żadne dyplomy, ani zagranicznych uczelni, czy wydziałów filologicznych, czy też egzaminy państwowe. Więc pracownicy mający na potwierdzenie swych umiejętności stosy zaświadczeń zgrzytają zębami, że ich się obraża. W związku z tym poszła po MSZ opowieść, jak to jeden z dyplomatów z kilkudziesięcioletnim stażem wręcz ogłosił, że testu pisać nie będzie. Na co usłyszał od ministra, że pisać musi, i że minister sam, jak będzie wyjeżdżał na placówkę, taki test będzie musiał zaliczyć. Tutaj mamy przekomarzanie, natomiast jest w MSZ grupa, na którą w związku z testami padł blady strach. Kończą szkolenia kandydaci na konsulów, których do wyjazdu zakwalifikował jeszcze w czasach Jerzego Buzka poprzedni Dyrektor Generalny – Michał Radlicki. To grupa około 20 osób, którzy do MSZ przyszli z zewnątrz, z obietnicą wyjazdu. A z nich 11 nie ma żadnego dokumentu, który potwierdzałby znajomość jakiegokolwiek języka obcego. Dla urzędnika w MSZ jest to proste – oni nie znają języków obcych, a chcą być konsulami, czyli ludźmi, którzy w krajach pobytu są skazani na kontakty z miejscowymi – władzami, policjantami, grabarzami… To nie byłoby głupie, gdyby za sprawą testów paru „niewykwalifikowanych konsulów” zostało w domu. No bo po co mieliby jechać za granicę? Żeby uchylać się przed obowiązkami przez cztery lata? Strasznie to wszystko poważnie brzmi, więc – dla rozrywki – odwiedźmy kilka placówek. Zacznijmy od Pekinu, skąd przyszedł do nas ciekawy list. Oto w Pekinie nasz ambasador, Ksawery Burski, wydał dzieciom polskich pracowników zakaz hałasowania. Dla wyjaśnienia: ambasada w Pekinie mieści się na takiej samej działce jak ambasada ChRL w Warszawie, dyplomaci mieszkają z rodzinami w budynkach mieszkalnych na terenie posesji. I teraz muszą uważać – ich dzieci nie mogą hałasować, nie mogą też przychodzić do ambasady, gdy odbywają się w niej przyjęcia, ba, nie mogą w tym czasie korzystać z placu zabaw i basenu. Posesja naszej ambasady zamienia się więc w ponury kwartał. A tak tu było wesoło, kiedy do Pekinu latały załogi LOT-u i nocowały w pokojach gościnnych… W Kijowie z kolei ambasador Ziółkowski walczy z personelem. I wyrzuca (już robił to dwukrotnie) z pracy dr Annę Michniewicz-Serwatko, lekarza ambasady. Niedawno wręczył jej pismo, że wypowiada jej pracę z dwutygodniowym wypowiedzeniem, powołując się przy tym „na wcześniejsza rozmowę”. Tak jakby nie mógł powołać się na jakiś przepis… Dodajmy do tego dwa fakty. Pierwszy, po interwencji z Warszawy, pani doktor wróciła do pracy. Drugi, i tak pracować będzie do lipca, bo wtedy wróci do Warszawy, razem ze swoim mężem, płk. Serwatko, który w Kijowie jest łącznikiem do współpracy z policją ukraińską, a po powrocie do Warszawy ma zająć stanowisko zastępcy komendanta głównego policji. Jaki to więc rozum mieć trzeba, żeby wyrzucać z pracy osobę, która i tak za dwa miesiące odejdzie? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint