W MSZ opowiadają sobie nie tylko o tym, kto został ambasadorem albo kto ma nim być, ale również kto nim nie będzie. To także są ciekawe opowieści. I mocno pouczające. Przez wiele miesięcy mówiło się, że ambasadorem w Chinach ma być Mirosław Zieliński, wiceminister gospodarki. Namawiano go, bo zna świat, reprezentował Polskę w Światowej Organizacji Ceł, zna sprawy gospodarcze, jest dobrym organizatorem. Cóż z tego! Zieliński nie chciał jechać do Chin, bo za daleko, celował w stanowisko w Brukseli, w naszej ambasadzie przy Unii, oczywiście odpowiednio wysokie. Zieliński zna Brukselę, był tam. No i ma prywatną obsesję – trójkę dzieci, którym chciałby dać jak najlepsze wykształcenie. Czyli w Brukseli. Tam chciał jechać, koniec, kropka. Ale tego z kolei minister nie mógł mu oferować, wiadomo – rotacja i parę innych uwarunkowań. Więc złoszczono się w MSZ na Zielińskiego, na jego upór, że Bruksela albo nic. Zostanie z niczym – prorokowano. I wyszło na Zielińskiego. Bo jedzie do Brukseli. Ale nie do polskiej ambasady, lecz do Komisji Europejskiej, będzie tam dyrektorem od ceł, z pensją 10 tys. euro miesięcznie, taką robotę sobie załatwił. Do Pekinu jedzie ktoś inny, właśnie w MSZ czekają od Chińczyków na agrement. To pokazuje, że mamy nowe czasy. Że kompetentni urzędnicy mają nowe pole do popisu, nie muszą już walczyć o dobre miejsce na placówce. Mogą wygrać konkurs i podjąć pracę w instytucjach międzynarodowych. I gwizdać na humory nowej ekipy, która przyjdzie do MSZ. Na podobny manewr zdecydował się też wiceminister Jan Truszczyński. Parę miesięcy temu pechowo przegrał rywalizację o stanowisko… w Unii. Różnie to komentowano, jedni mówili, że padł on ofiarą antypolskiej fobii w instytucjach europejskich, drudzy, że rywalizacji polsko-polskiej, bo razem z nim o to stanowisko ubiegał się Marek Grela, ambasador RP przy Unii. Więc wybrano tego trzeciego… Ale wróćmy do Truszczyńskiego – potem mówiono, że jest żelaznym kandydatem na ambasadora w Paryżu. Że zastąpi ambasadora Tombińskiego i Rzeczpospolita będzie wreszcie mogła zrezygnować z rezydencji, którą ambasadorowi wynajmuje za 14 tys. euro miesięcznie (rezydencja przy ambasadzie stoi pusta, bo dla posiadającego ośmioro dzieci ambasadora jest za mała). No a teraz okazało się, że Truszczyński do Paryża nie ma zamiaru jechać, ma bowiem propozycję z tzw. sektora bankowego. Obejmie więc ważne stanowisko w Warszawie, za pieniądze adekwatne. Zaraz po tym, jak rząd poda się po wyborach do dymisji. Odbierze tym samym nowemu ministrowi przyjemność „ćwiczenia” ambasadora z SLD-owskiego obozu. Teraz on będzie mógł go przećwiczyć. PS Dwa tygodnie temu napisaliśmy, jak Białorusini „zgarnęli” sekretarza polskiej ambasady, Marka Bućkę, a on nie miał przy sobie legitymacji dyplomatycznej. To nie tak – osobą bez legitymacji był attaché wojskowy; Bućko, w tym czasie gdy Białorusini prezentowali go w swojej telewizji jako wroga, był w Polsce. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint