Po wyrzuceniu Witolda Waszczykowskiego przesuwa się punkt ciężkości w MSZ. To znaczy PiS-owcy tracą na znaczeniu. Po czym to można poznać? Po pierwsze, po tym, że Waszczykowskiego zastąpił Przemysław Grudziński, osoba o umiarkowanych poglądach. No i po tym, że Grudzińskiemu udała się operacja powrotu do MSZ Adama Kobierackiego, który został dyrektorem Departamentu Bezpieczeństwa. I teraz kilka słów przypomnienia – Kobieracki wcześniej, za Cimoszewicza, był już dyrektorem tego departamentu, po czym wygrał konkurs w NATO, i został zastępcą sekretarza generalnego Sojuszu, był najwyższym rangą polskim cywilnym urzędnikiem w NATO. Gdy skończyła mu się kadencja, wrócił z Brukseli do Warszawy, a że to było już za czasów PiS, skierowano go do rezerwy kadrowej. I tak przesiedział w domu dwa lata. Oficjalnie dlatego, że studiował w słynnej moskiewskiej MGIMO. Znaczy się, dla PiS-owców czyjś pobyt na Wschodzie jest tak samo podejrzany, jak był podejrzany dla bolszewików czyjś pobyt na Zachodzie… Był też drugi powód wypychania Kobierackiego – otóż wielce cierpiał z jego powodu Witold Waszczykowski. Bo w bezpośrednim zderzeniu okazywało się, że jest ktoś, kto na dyplomacji, polityce bezpieczeństwa i grze sił zna się pięć razy lepiej od niego, lepiej składa te puzzle i w dodatku bez ideologicznego nadęcia, bez tych głupot typu: opracuję listę haków na Rosję. Poniekąd można to zrozumieć, bo niezręczna jest sytuacja, kiedy wiceminister czuje się w towarzystwie swego podwładnego jak stażysta, ale, na Boga, co Rzeczpospolitą to obchodzi? Ale żeby nie popadać w zbytni optymizm, spójrzmy na drugie ramię szali. Bo Grudziński i Kobieracki to krok w stronę profesjonalnych dyplomatów, ale są i kroki dokładnie przeciwne. Oto nasz ulubieniec, Andrzej Sadoś. Już nie jedzie na stanowisko konsula do Hongkongu. Zrezygnował. W MSZ tłumaczą to tym, że zorientował się, że nie zdałby egzaminu konsularnego, więc nie pojechałby nigdzie. A tak – spada na cztery łapy. Otóż nie tak dawno, parę miesięcy temu, min. Sikorski ogłosił, że MSZ wprowadza politykę oszczędności. I w jej wyniku likwiduje niektóre placówki oraz niektóre stanowiska. M.in. zlikwidowano (zresztą słusznie, bo to bardzo drogi etat) stanowisko zastępcy ambasadora w Szwajcarii. To logiczne, polityczne stosunki dwustronne aż tak rozbudowanego personelu nie potrzebują. I co widzimy? Oto Sadoś jedzie do Berna, na stanowisko… zastępcy ambasadora, w randze radcy ministra. Po co? Na urlop? Żeby Kaczyński poczuł się lepiej? Hej, ministrze, gdzie to oszczędności? Tak buduje się martwe placówki, które służą jako synekury. W Bernie ambasadorem będzie Jarosław Starzyk (ten, który ustąpił Schnepfowi stanowisko ambasadora w Hiszpanii), który ma małe pojęcie o stosunkach dwustronnych, słabo zna angielski, a jego zastępcą będzie Sadoś, też dyplomata z bożej łaski. A Rzeczpospolita za te brewerie płaci. Panie ministrze, może mniej polityki, a więcej obywatelskiej troski? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint