To są piękne historie. Gabriel Beszłej, człowiek z ósemką dzieci, był jednym z najbliższych współpracowników Wiesława Walendziaka, gdy ten był prezesem TVP. Po roku 1997, gdy jego patron został szefem Kancelarii Premiera, wcisnął Beszłeja na stanowisko szefa gabinetu premiera Buzka. Ale w AWS różnie bywało i nadszedł czas, kiedy Walendziak podał się do dymisji. Ale odchodząc, był na tyle silny, że załatwił Beszłejowi zagraniczny wyjazd – wysłał go na ambasadora do Meksyku. Kancelaria Premiera udzieliła mu bezpłatnego urlopu na czas pełnienia misji zagranicznej. Nie miejmy złudzeń, dla interesów Rzeczypospolitej pobyt ambasadora z politycznego awansu w Mexico City był czasem straconym. Zyskał on sam, bo się przechował przez cztery lata, zarabiając niezłe pieniądze, no i zyskali opowiadacze anegdot i dykteryjek z życia polskiej dyplomacji, bo rodzina Beszłejów dostarczała im smakowitych tematów. I tyle. I oto mniej więcej rok temu przyszedł do ówczesnego premiera Leszka Millera list. List wysłany był z Meksyku, napisał go Beszłej. I napisał w nim, że właśnie kończy pracę jako ambasador RP w Meksyku, i że wraca do Warszawy, oczywiście na swoje stanowisko w Kancelarii Premiera, czyli na stanowisko szefa Gabinetu Premiera, więc przypomina Leszkowi Millerowi, żeby ten przygotował mu odpowiednie warunki pracy. Miller trzy razy to czytał, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Ostatecznie ulokowano Beszłeja w Departamencie Zagranicznym, na stanowisku wicedyrektora, czyli zastępcy Andrzeja Szynki. A to z tej prostej przyczyny, że uznano, że skoro człowiek był jakiś czas ambasadorem, to znaczy, że zna się na sprawach zagranicznych. Koniec opowieści? Jeszcze nie. Otóż mamy ciąg dalszy – Beszłej przy każdej nadarzającej się okazji pyta Szynki, kiedy on wreszcie wyjedzie na placówkę i zwolni miejsce dyrektora… Nawiasem mówiąc, te pytania mają jakąś logikę, bowiem rok 2005, podobnie jak było z rokiem 2001, jest rokiem wielkiej rotacji. Tak się złożyło, że każda władza, odchodząc, lubiła polokować za granicą swoich urzędników i polityków. W ten sposób przerabiając MSZ w swoisty wehikuł, do którego, na zakrętach historii, się wpada… A jeżeli jesteśmy przy zawirowaniach historii, bardzo martwił się ambasador w Madrycie, Jerzy Maria Nowak, że zaszkodzi mu afera z Josepem Borrellem, przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Bo jeśli by się okazało, że dyplomata mu podległy nie zna hiszpańskiego, i relacjonując spotkania Borrella, konfabuluje, to wina spada na szefa placówki. I choćby nawet centrala w Warszawie milczała (wiadomo, że notatka o wystąpieniu Borrella wyciekła z UKIE, a nie z MSZ), musiałby wrócić do kraju, bo jego wyjazdu mogliby zażądać Hiszpanie. Bo po co im tak niechętny wobec hiszpańskich polityków ambasador? Więc Nowak drży. A my drżymy razem z nim. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint