W MSZ cisza. Wszyscy przysiedli. I zastanawiają się, co dalej. Który ambasador poleci następny i który konsul. I kiedy wezmą się do MGIMO-wców. No i zastanawiają się, skąd bierze się ta nienawiść? Bo chyba nie z niechęci do komuny. Jeszcze parę lat temu pracowali przecież w MSZ ludzie, którzy pamiętali Konrada Mellera, ojca Stefana. To był ideowy komunista, człowiek z charakterem. I gdzie te geny? Albo taki Ryszard Schnepf. Przecież w MSZ pracują też ludzie po Uniwersytecie Warszawskim – oni wszyscy pamiętają płk. Sznepfa, kierownika Studium Wojskowego. Rodzice Jerzego Pomianowskiego też nie byli zbytnio w dawnych czasach prześladowani. Mamusia pracowała w centrali handlu zagranicznego i wyjechała na placówkę do Bułgarii, tata był w PZMocie. Co im wszystkim więc się stało? Może liczą, że plutonu egzekucyjnego nikt nie ruszy? Niedawno w MSZ mocno komentowano taką historię. Otóż Pomianowski miał zastanawiać się, jak tu się dobrać do służby cywilnej, żeby tych urzędników wyrzucić z MSZ. Więc trenował taki projekt: a gdyby przy okazji łączenia MSZ z UKIE postawić MSZ w stan likwidacji? Wtedy można by pozwalniać ludzi ze służby cywilnej i przyjąć kadry według własnego uznania. Ten pomysł miał być sprawdzany przez prawników, ale – na razie – nie otrzymał ich akceptacji. Pewnie więc Pomianowski będzie próbował zrobić to inaczej. Tylko po co? Administracja, służba cywilna, służba zagraniczna to narzędzia, którymi posługuje się decydent. Powinny być sprawne, działające w ramach prawa. Jeżeli spojrzy się na całą rzecz z odpowiedniego dystansu, to przecież widać wyraźnie, że sprawny, apolityczny urzędnik zrobi dla decydenta dziesięć razy więcej niż swój, ale nieudacznik. Przetrenował to chociażby w minionym roku Jan Rokita, który wyrwał się w mediach z wypowiedzią, że trzeba byłoby wyrzucić jeszcze co najmniej 20 ambasadorów. Tak? Rokita był w ubiegłym roku m.in. w Paryżu i w Stanach Zjednoczonych. W Paryżu wizytę organizował mu jego przyjaciel, ambasador Jan Tombiński, z zaciągu solidarnościowego. No i jak ta wizyta wypadła, panie premierze z Krakowa? Rokita się przenudził, miał go przyjąć premier, a także minister spraw wewnętrznych, ledwo zaszczycił go minister rolnictwa. Podobnie było w Stanach Zjednoczonych. To miało być wielkie tournée, tymczasem skończyło się na spotkaniach w małych salkach. Z miejscową Polonią. W tym samym roku Lech Kaczyński, jeszcze jako prezydent Warszawy, był w Izraelu. Wizytę organizował mu ambasador Wojciech Piekarski, zwany „na mękach” (teraz Piekarski wraca, zastąpi go Agnieszka Magdziak-Miszewska). No i proszę, Kaczyński, który nie znosi zagranicznych wojaży, aż tryskał zadowoleniem, bo wizyta przeszła jego oczekiwania. Więc nawet prawił ambasadorowi komplementy. O tym, że najgroźniejsi są nadgorliwcy, i MSZ-owcy, i decydenci przekonali się także na przykładzie Wojciecha Waszczykowskiego. Gdy był zastępcą Andrzeja Towpika w ambasadzie przy NATO, z zapałem go podgryzał. Że oto Towpik to człowiek PRL-u, któremu nie warto ufać, za to on to szczery, proamerykański prawicowiec. Skończyło się to tym, że Amerykanie poprosili min. Geremka, by Waszczykowskiego zabrał z Brukseli. Minister to zrobił, a na otarcie łez zaproponował mu Teheran. Przez wiele tygodni Waszczykowski przed tym się wzbraniał, nie chciał jechać do Iranu. I jak się okazało – słusznie! Bo w Teheranie, w rozmowach w MSZ zaczął nagle mówić, że on może pewne rzeczy załatwić z Amerykanami, że może pośredniczyć. Wyszła z tego niezła afera, Waszczykowskiego czym prędzej odwołano do kraju. Tak więc, drodzy panowie decydenci, wybór jest w waszych rękach – albo wybieracie opcję „nasi”, albo opcję „służba cywilna”. Konsekwencje wyboru już znacie. Attaché Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint