Ile trzeba lat, żeby nauczyć się języka obcego? Dwa? Trzy? Pięć? A ile lat trzeba, żeby zapomnieć? I co zrobić, żeby zapomnieć jak najszybciej? To nie są luźne dywagacje – to są realne pytania, które zadają sobie pracownicy polskiej ambasady w Kijowie. Bo oto jej szef, ambasador Marek Ziółkowski, napisał do biura kadr naszego MSZ pismo, w którym poprosi, by nie przysyłano mu ludzi… znających język rosyjski. Na placówkę padł więc blady strach. Co jak co, ale język rosyjski urzędnicy ambasady raczej znają. Więc co zrobić, gdy ta znajomość okazuje się być niewskazaną? Zapomnieć na rozkaz? A jak się zapomni, to co dalej? Każdy kto zna Ukrainę, wie, że bez rosyjskiego trudno tam sobie poradzić. Na wschodniej Ukrainie to język jedyny, w głównych miastach – przeważający. Biznes, politycy – oni wszyscy mówią po rosyjsku. Ukraiński to dla nich język zachodniej Ukrainy i prowincji. Dlaczegóż więc nasza ambasada ma się wyróżniać i mówić wyłącznie (taka jest – wnioskujemy – intencja ambasadora Ziółkowskiego) po ukraińsku? Tym bardziej że on sam nie za bardzo wie, jak język ten wygląda. Parę miesięcy temu ambasador występował publicznie i nie chciał korzystać z pomocy tłumacza. Jemu wydawało się, że mówi po ukraińsku, tymczasem mówił śmiesznym zlepkiem rosyjskiego, białoruskiego, polskiego i ukraińskiego, mieszając słowa, końcówki etc. To był taki słowiański Zamenhoff. Kłopoty językowe to nie tylko specjalność naszych wschodnich placówek. Kilka dni temu do Rzymu, na stanowisko ambasadora, wyjechał Michał Radlicki. On sam, gdy starał się o tę placówkę, reklamował się jako osoba znająca włoski. Potem tego języka się uczył. No i zobaczymy, czy skutecznie. Zresztą, nie ma to większego znaczenia, bo nasza ambasada w Rzymie dokonała wielkiego wyłomu w obowiązujących w MSZ zasadach. Ten wyłom to zachowanie obecnego zastępcy Michała Radlickiego, o wdzięcznym nazwisku Ponikiewski. Otóż, gdy przyjechał na placówkę w Rzymie, jako dyplomata, zapisał się na kurs włoskiego, a później przysłał do MSZ rachunek, i zażądał zwrotu pieniędzy. Wprawił tym personel naszej centrali w osłupienie – bo w MSZ od zawsze obowiązywała zasada, że za granicę wyjeżdżają osoby znające języki obce. Więc jeżeli ktoś uczył się za granicą – to za swoje. Owszem, można było uczyć się w kraju. Przez lata całe Departament Szkolenia prowadził lektoraty języków obcych, wykładowcami byli tam również dyplomaci, uczono na najwyższym poziomie. Ale lektorat zlikwidowano, MSZ myśli teraz o wynajęciu jakiejś firmy lingwistycznej (łatwo sobie wyobrazić, jaki to będzie poziom nauki), wszystko jakoś oklapło… A wracając do rachunku za naukę włoskiego w Rzymie. MSZ-etowskie finanse, gdy go zobaczyły, odmówiły wypłaty. Bo na jakiej podstawie? Ale decyzję zmieniły na polecenie… ówczesnego Dyrektora Generalnego Michała Radlickiego. No cóż, teraz Radlicki pojechał do Włoch. A czy będzie uczył się tam włoskiego? Może śmiało to czynić – precedens już zaistniał. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint