Premier Marek Belka powiedział pani Andżelice Borys, że chciałby, by została konsulem honorowym RP na Białorusi. Z kolei kandydat na prezydenta Donald Tusk zawiózł panią Borys do Brukseli, by tam powiedziała o Związku Polaków. Pięknie to wszystko wygląda w mediach, pytanie tylko, czy obaj panowie mają zamiar dotrzymać swych obietnic… I czy swoimi działaniami nie czynią jej po prostu krzywdy. Można iść o każdy zakład, że Bruksela w ogóle na pana Donalda Tuska nie zwróci uwagi. A co do obietnicy tytułu konsula honorowego – po pierwsze, by pani Borys nim została, musi mieć exequatur (czyli zgodę) władz białoruskich. Więc premier mógł jej obiecywać, tak jak Zagłoba obiecywał Niderlandy. W tej sprawie wypowiadał się w mediach były dyplomata RP, znany nam Marek Bućko, z temperamentu publicysta. I przytomnie zauważył, że taka propozycja może wręcz pogorszyć sytuację pani Borys, bo łukaszenkowcy dostaną pretekst, by ją atakować i oskarżać. Ale potem opowiadał, że gest Belki to próba naprawienia sytuacji, bo przez cztery lata polskie władze popierały poprzednie władze związku, oczywiście prołukaszenkowskie. Z Bućki wylewa się w tym przypadku żółć. On miał na pieńku z poprzednikiem pani Borys, byłym prezesem Związku Polaków na Białorusi, panem Kruczkowskim. Obaj nie szczędzili sobie uszczypliwości, dla Bućki Kruczkowski jest niemal agentem łukaszenkowców, a z kolei on dla Kruczkowskiego – Białorusinem. Poza tym Bućko w swym zapale strzela sobie w stopę – oskarżając polski rząd, że utrzymywał kontakty z niewłaściwymi Polakami na Białorusi, oskarża też siebie, bo to on w tym czasie pracował w naszej ambasadzie w Mińsku. I realizował politykę tegoż rządu. Taki mózg. A cała sprawa ma jeszcze jedno dno – Bućko, gdy w MSZ podziękowano mu za pracę, znalazł ją w biurze prezydenta Warszawy. I jest u Lecha Kaczyńskiego (stolica widocznie ma taką potrzebę) odpowiedzialnym za sprawy Polonii. Zmienił mu się więc punkt siedzenia. Nie tylko on opowiada o rzeczach z księżyca. Do dziś w MSZ wspomina się, jak to parę tygodni temu Janusz Reiter, kandydat na stanowisko ambasadora w USA (de facto kandydat Platformy Obywatelskiej), opowiadał w Sejmie o swej przyszłej misji. „Sprawą o szczególnym znaczeniu jest szukanie punktów stycznych pomiędzy Polską i Ameryką w sprawach dotyczących Wschodu Europy – tłumaczył. – Myślę o Ukrainie, gdzie to się już udawało i trzeba kontynuować wspólne działania. Mam na myśli także Białoruś, która jest wielkim wyzwaniem dla Polski i całego świata zachodniego. Chodzi także o Rosję”. Konia kują, żaba nogę podstawia. To już nie jest megalomania, że my razem z Ameryką (a raczej Ameryka z nami) będziemy układać sprawy na Ukrainie, Białorusi i w Rosji, to chyba jest już coś gorszego. Ale co tu komentować, skoro Reiter oświadczył posłom coś takiego: „Mogę powiedzieć bez obaw, że polityka międzynarodowa to jest dokładnie to, co mnie interesuje i w czym się dobrze czuję, co lubię i czym chętnie będę się zajmował”. No to się zajmuje. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint