W dobrze zorganizowanej służbie zagranicznej zmiany kadrowe mają swój rytm i swój kalendarz. Wiadomo, kto gdzie pojedzie za parę miesięcy i dlaczego. W naszym MSZ nie ma tych standardów. Owszem, rok temu było wiadomo, że Grażyna Bernatowicz pojedzie do Pragi, i że to będzie jej ostatnia placówka. Ale w innych przypadkach sytuacja wymyka się spod kontroli. Na przykład gdy nastąpi taki łańcuszek. Od 1 lutego 2007 r. ambasadorem Polski w Unii Europejskiej był Jan Tombiński. Na dobrą sprawę powinien był zjeżdżać do kraju latem 2011 r., po zakończeniu zwyczajowej czteroletniej kadencji. Ale – co też jest rzeczą spotykaną – przedłużono mu okres rotacji o rok. W każdym razie wiadomo było, że trzeba się rozglądać za jego następcą. I co? Tombiński płynnie przeszedł do pracy w strukturach dyplomacji unijnej, od 1 września 2012 r. jest ambasadorem Unii w Kijowie. A gdy odchodził, nagle się okazało, że nie za bardzo wiadomo, kto ma go zastąpić. W tym czasie do powrotu do kraju po sześciu latach pracy szykował się ambasador Polski w Niemczech, Marek Prawda. I nagle okazało się, że nie musi wracać do kraju, że ma jechać do Brukseli, na miejsce Tombińskiego. Uff… Tak załatano dziurę na kluczowej placówce. Ale powstała dziura na placówce równie ważnej, jeśli nie ważniejszej, czyli w Berlinie. Tego ruchu minister Sikorski już nie przewidział. Miesiące mijały, a wakat w Berlinie bił po oczach. I to w czasach, kiedy Niemcy zdecydowały się na Europę dwóch prędkości i na „lekki” budżet unijny… Dlaczego placówka w Niemczech była nieobsadzona? Choć już rok wcześniej było wiadomo, że trzeba szukać nowego ambasadora? Toczyła się o nią zakulisowa walka, zaangażowani byli w nią urzędnicy z Kancelarii Prezydenta. Ale ostatecznie ambasadorem w Berlinie został Jerzy Margański, dotychczasowy ambasador w Austrii, który również spodziewał się raczej powrotu do Warszawy (bo był w Wiedniu od roku 2008) niż nowej placówki. Uff… A kto zastąpi Margańskiego? Te wszystkie roszady pokazują, że ławka w MSZ się skraca. A będzie jeszcze krótsza – dlatego że kuszą instytucje unijne. Nawet te drugorzędne, bo tak trzeba nazwać stanowisko wicegubernatora Banku Rozwoju Rady Europy, które objął Mikołaj Dowgielewicz, wcześniej sekretarz stanu ds. europejskich. Z takiego szczebla tak nisko się nie skacze. Chyba że dla Paryża i dla pieniędzy… Przykład Dowgielewicza jest istotny, bo widać chętnych, by iść jego drogą. W MSZ obstawiają, że następny będzie wiceminister Jerzy Pomianowski. Ma on być szefem unijnej organizacji pomocowej. W kolejce drepcze pani wiceminister Beata Stelmach, która też chętnie by wyjechała. Najlepiej do struktur unijnych, a jak się nie da, to na ambasadora RP. Co – dla dobra polskiej dyplomacji – mocno popieramy. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint