To jeszcze trochę o Bejrucie. Gdy samoloty z ewakuowanymi Polakami (a raczej Polkami) wylądowały na Okęciu, wicepremier Dorn i minister Fotyga urządzili sobie show, tak jakby to oni osobiście wyciągali rodaków z tarapatów. No i, wielkie paniska, dziękowali placówce w Bejrucie za zorganizowanie ewakuacji. Tym sposobem radca Sławomir Krajczyński, który kieruje ambasadą w Bejrucie, dowiedział się, że jest „placówką”. Tak bowiem się składa, że jest on jedynym pracownikiem merytorycznym ambasady. A do pomocy ma zastępcę szyfranta (szyfrant akurat wyjechał na urlop). Ta oto „ekipa” zorganizowała największą akcję ewakuacyjną w dziejach polskiego MSZ. No proszę… Jednym słowem, Bóg czuwał, że akurat w Bejrucie mieliśmy jakiegoś dyplomatę, i to nie z PiS-owskiego rozdania, bo wtedy pewnie z ewakuacji nic by nie wyszło i słuchalibyśmy, jakie to potęgi, jakie tajemne układy uwzięły się, by pokrzyżować Polsce plany. A niewiele brakowało. Bo jeszcze parę tygodni temu w naszym MSZ rozważano koncepcję zlikwidowania ambasady w Bejrucie. W ogóle. To się nowej władzy dobrze składało – bo nie ma ona swoich arabistów, nie ma ludzi, którzy potrafiliby na miejscu zbierać informacje, nie tylko na przyjęciach, lobbować. Ale wojna wybuchła szybciej, niż zapadła decyzja w ministerstwie, więc w Bejrucie był jeszcze człowiek, który mógł Polakom pomóc. A mogło być ich więcej… Jak pisaliśmy tydzień temu, ambasador w Bejrucie, Waldemar Markiewicz, został odwołany jeszcze przez ministra Mellera. Znalazł się w grupie „napiętnowanych”, aczkolwiek w jego przypadku sprawa była jasna, oficjalnie było wiadomo, że wcześniej pracował w wywiadzie. Jest jednak dość ciekawy trop – otóż starzy MSZ-etowcy twierdzą, że Markiewicz odwoływany był na innych niż pozostali zasadach. W jego powrocie do kraju maczali palce Amerykanie, których zaniepokoiło to, że miał dobre kontakty nie tylko z władzami libańskimi, ale i z Hezbollahem. Coś w tym musi być, bo gdy wokół Libanu zaczęło się robić gorąco, Markiewicz (już w Warszawie, jako były ambasador) zgłosił się do MSZ z ofertą, że pojedzie do Bejrutu, uruchomi swoje kontakty, pomoże. Ale, oczywiście, ofertę odrzucono. Morał z tej opowieści jest więc prosty – ludzie skażeni PRL nie mają tu czego szukać. Ta nowa władza najchętniej by ich wyrzucała i poniżała. W tym lepszy humor wprowadzają nas więc sytuacje, które pokazują, że coraz częściej może tylko tupać ze złości. W ostatnich miesiącach dziwną mieliśmy sytuację związaną z placówką przy Unii Europejskiej. Ach, ileż to było opowieści, że trzeba przy Unii mieć „swojego” ambasadora, bo dotychczasowy, Marek Grela, jakiś niepewny. I nieważne, że jest to jeden z najlepszych polskich ambasadorów, a placówka (najtrudniejsza ze wszystkich) prowadzona była porządnie. Więc Grela, niewiele myśląc, wystartował w konkursie na stanowisko dyrektora w Unii Europejskiej, no i wygrał, będzie dyrektorem u Javiera Solany, wysokiego przedstawiciela ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Czyli w unijnym MSZ. Tam do życiorysu nikt mu nie zagląda. No i nie ma strachu, PiS-owcy tam nie dojdą… Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint