Dwa tygodnie temu na łamach “Przeglądu” Maria Fołtyn pisała, jak nasze Instytuty Kultury Polskiej i placówki dyplomatyczne zajmują się promocją Konkursu Moniuszkowskiego. Rzecz utrzymana była w minorowym nastroju, bo poza kilkoma ośrodkami (Sofia, Bukareszt, Pekin) inicjatywa została zlekceważona. Czasami wręcz w zupełnie niedyplomatyczny sposób – np. w Rzymie pani Jogałła, szefowa tamtejszego Instytutu Kultury Polskiej, nie raczyła nawet odpowiedzieć na listy od organizatorów Konkursu. List Marii Fołtyn wzbudził więc komentarze, bo – chcąc nie chcąc – pokazał poziom naszej kadry odpowiadającej za promocję polskiej kultury. No i jej kontakty. Ale burzy nie wywołał. Bo pani dyrektor Departamentu Polityki Kulturalnej, Joanna Kozińska-Frybes, ma na głowie ważniejsze sprawy niż Moniuszko. Otóż pani dyrektor, zgodnie z panującą w MSZ-ecie modą, ewakuuje się na z góry upatrzoną placówkę. Tą placówką jest konsulat generalny w Barcelonie, co dla absolwentki iberystyki stanowi na pewno atrakcyjny wyjazd. Zresztą z tą Barceloną było śmiesznie i symptomatycznie. Bo do stolicy Katalonii jechać miał z MSZ-etu kto inny, sprawa była już załatwiona. Ale nagle do gry wkroczyła Kozińska-Frybes. Więc człowieka przeniesiono do Danii, proponując mu stanowisko konsula w Kopenhadze. Kozińska-Frybes kraśniała z zadowolenia. Aż do czasu, kiedy dowiedziała się, że konsul to nie ambasador i zanim wyjedzie na placówkę, musi zdać egzamin. Konsularny. A nie jest to łatwe, tak jak nie jest łatwa praca konsula (jeżeli oczywiście poważnie podchodzi do swych obowiązków). Teraz w MSZ-ecie idą zakłady: za którym razem Kozińska-Frybes zda egzamin konsularny (do egzaminu ze służby cywilnej podchodziła dwa razy), no i czy później, w Barcelonie, będzie potrafiła robić to, co do niej należy. Bo jako specjalistce od historii teatru latynoamerykańskiego jej doświadczenie zawodowe zamyka się w dwóch funkcjach – ambasadora w Meksyku i dyrektora Departamentu Polityki Kulturalnej MSZ. A doświadczenie to w dyplomacji ważna rzecz. Bo pozwala uniknąć śmieszności. Weźmy przykład już przez nas opisywany – oto utknął w Tbilisi Piotr Iwaszkiewicz, którego wysłaliśmy na stanowisko chargé d’affaires. Utknął, bo Gruzini nie chcą, by był szefem naszej placówki, a my chcemy, by był. W takich sytuacjach doświadczenie podpowiada jedno: trzeba wycofać niechcianego dyplomatę i wysłać na jego miejsce kogoś innego. Ale to jest za proste rozwiązanie – więc dyrektor Departamentu Europy Wschodniej, Marek Ziółkowski, wpadł na pomysł, że minister Bartoszewski napisze do gruzińskiego ministra list i on z tym listem pojedzie jako emisariusz do Tbilisi. I przekona. Ten pomysł milcząco zakłada, że Gruzini, owładnięci urodą listu i naszego emisariusza, zmienią zdanie, przyznając się tym samym: Tak, mieliśmy muchy w nosie, nie mamy pojęcia, o co nam chodziło i o co nam chodzi. To także sporo wyjaśnia, dlaczego na Wschodzie tak mało nam wyszło. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint