Błąka się po MSZ-ecie projekt ustawy o Służbie Zagranicznej RP, bodajże trzeci z kolei. Rzecz nie jest bez znaczenia. Od pół roku obowiązuje ustawa o służbie cywilnej, urzędnicy MSZ są jej częścią, ale na tyle specyficzną, że wymagającą uwzględniających tę specyfikę rozwiązań prawnych. Tyle teoria. Z praktyką jest natomiast gorzej. Zacznijmy od końca – otóż kierownictwo MSZ, szykując taką ustawę, powinno przesłać ją do sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, by tam przeprowadzić stosowne konsultacje. To logiczne – ustawa jest rozwiązaniem na długie lata, więc dobrze byłoby, żeby w jej przygotowaniu uczestniczyli posłowie obecnej opozycji. Ale to myślenie na razie w MSZ nie obowiązuje – owszem, konsultowano projekt ustawy na zewnątrz – z Kancelarią Sejmu i sejmową Komisją… Administracji i Spraw Wewnętrznych. A myśmy myśleli, że MSZ to jednak resort nie wewnętrzny… Za to przy tworzeniu projektu pominięto prawników, którzy w MSZ pracują – a szkoda, bo mają oni sporo do powiedzenia i gdyby rzucili nań okiem, na pewno nie byłoby w nim tylu błędów. Natomiast wracając do meritum – czytając projekt ustawy, już na pierwszy rzut oka widać, że jej twórcom przyświecała taka myśl – ustawa o służbie cywilnej, narzucając sztywne ramy awansów i dróg kariery, krępuje radosną twórczość szefów resortu, chroniąc urzędników przed widzimisię ministrów. Natomiast ustawa o służbie zagranicznej te wszystkie ograniczenia znosi, oddając całą władzę w ręce ministra i jego współpracowników. Częściowo jest to usprawiedliwione, bowiem ustawa o służbie cywilnej narzuca np. obowiązek rozpisywania konkursów na stanowiska dyrektorów departamentów. Przy tej liczbie departamentów w MSZ i przy tej rotacji, gdyby literalnie stosować przepisy ustawy, ministerstwo rychło przekształciłoby się w biuro konkursów. Zresztą bezsensownych, bo trudno przypuszczać, by ministerstwo szukało na przykład dyrektorów Departamentu ds. Politycznych ONZ albo Departamentu Polityki Bezpieczeństwa Europejskiego po innych resortach. Więc projekt ustawy, expressis verbis tę ideę wyraża: “przepisów rozdziału 4 ustawy o służbie cywilnej nie stosuje się do obsadzania wyższych stanowisk w służbie zagranicznej” – czytamy w art. 11. W nim również dowiadujemy się, że na te stanowiska wyznacza kandydatów i odwołuje ich Sekretarz, czyli Dyrektor Generalny. Żeby dopełnić formalności – jeden z artykułów projektowanej ustawy głosi również, że i sam nabór do MSZ odbywać się ma z pominięciem stosownych artykułów ustawy o służbie cywilnej. Czy znaczy to, że MSZ zamierza wyznaczyć własne, trudniejsze niż mowa w obowiązującej ustawie, kryteria dla kandydatów? Ależ skąd! Chodzi po prostu o to, żeby przepisy rozciągnąć tak, by można było je swobodnie interpretować. Na przykład w rozdziale szóstym twórcy projektu długo rozpisują się o tym, że kandydaci do służby zagranicznej muszą wpierw odbyć w MSZ półtoraroczną aplikację dyplomatyczno-konsularną, zakończoną egzaminem. Po czym czytamy: “urzędnik służby cywilnej może przystąpić do egzaminu bez konieczności odbycia aplikacji”. Podobnie zresztą jest i w innej sprawie – języków obcych. Za PRL-u ustalono, że urzędnicy MSZ powinni byli znać przynajmniej dwa języki obce. Znać – czyli mieć tę umiejętność potwierdzoną egzaminem państwowym. Teraz ma wystarczyć, że zna się tylko jeden. I jak tu nie twierdzić, że PRL w wielu sprawach była lepsza od III RP? Attaché Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint