Mieliśmy powiew wielkiego świata. W MSZ zorganizowano spotkanie z Adamem Danielem Rotfeldem, dyrektorem Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem SIPRI. Spotkanie było udane, Rotfeld zna się na polityce międzynarodowej jak mało kto i potrafi o niej opowiadać. Więc i wysłuchano go z uwagą. Ale czy z należytą? Nie bądźmy drobiazgowi. Gdyby Rotfeld, który do czołówki europejskich dyplomatów dobił już w latach 70. nie ewakuował się w porę do SIPRI, pewnie dzisiaj byłby ścigany przez wszystkich tych, którzy tak gorliwie domagali się (i domagają się nadal) czystek w MSZ i wyrzucenia na bruk – jak wymawiają to z przekąsem – “starych fachowców”. Na szczęście, w Sztokholmie nikomu nie w głowie dekomunizacja i lustracja (a jeśli już, to intelektualna), więc Rotfeld z pozycji profesora jednego z najbardziej prestiżowych instytutów może udzielać w Warszawie dobrych rad. Na marginesie – udał się Polsce zasiew tamtych lat, bo dziś, po dwudziestu paru latach widać, jak zdolni dyplomaci reprezentowali Polskę w procesie KBWE. Rotfeld jest w SIPRI. Włodzimierz Konarski, ten, który w Madrycie tak skutecznie uniemożliwił uchwalenie rezolucji potępiającej stan wojenny, jest posłem w klubie SLD. Jerzy Maria Nowak, do niedawna jeden z podstawowych dyplomatów ministra Geremka, jedzie na ambasadora do Madrytu. A Andrzej Karkoszka zdążył już być wiceministrem obrony. Wracając zaś do rad Rotfelda. Jedną z nich nasi decydenci powinni wziąć sobie szczególnie do serca. “Wielkie mocarstwa mogą czynić szefami różnych instytucji kompletnych idiotów i nikt się z nich nie śmieje, bo za nimi stoi potęga – mówił profesor. – Państwa średniej wielkości powinny imponować kadrami”. Święte słowa. Tylko gdzie te kadry? Trwa właśnie ich wymiana. 16 grudnia prezydent podpisał Januszowi Stańczykowi nominację na stanowisko ambasadora RP przy ONZ. Zastąpi on na tym stanowisku Eugeniusza Wyznera, który parę miesięcy temu został szefem ONZ-owskich urzędników. Natomiast Stańczyka, na stanowisku wiceministra, zastąpił w centrali Jerzy Kranz, osoba w MSZ mało znana, z naboru lat 90., dotychczas dyrektor Departamentu Prawnego. Kranz, o tym w MSZ opowiadano ochoczo, że zostanie wiceministrem wiedział już sporo wcześniej. Ale bynajmniej nie nastrajało go to do świata bardziej optymistycznie. Po prostu – nie mógł się doczekać, kiedy Stańczyk wreszcie wyjedzie do Nowego Jorku, a poza tym ciągle żył w strachu, że jednak coś się zmieni i obiecane stanowisko przejdzie mu koło nosa. Bardzo był niecierpliwy i nerwowy. Ostatecznie, wszystko skończyło się dla Kranza dobrze. Chociaż niezupełnie. Bo awansując z dyrektora departamentu na wiceministra równoczesnie przeszedł do innej kategorii pracowników MSZ – z korpusu urzędników do grupy szefów politycznych resortu. Czyli tych, którzy automatycznie podają się do dymisji wraz ze zmianą rządu. Dotąd był nietykalny, teraz, o ile Bronisław Geremek nie zdąży wysłać go na zagraniczną placówkę, odejdzie z MSZ jeszcze zanim wprowadzi się tam nowy minister. Ale to daleka perspektywa. Dalekie jutro. A cóż to znaczy wobec perspektywy ministrowania dzisiaj? Attache Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint