Wyjazdowa panika chwieje MSZ-em. Otóż tak jest, że wciąż pojawiają się w ministerstwie ludzie z miasta, nigdy wcześniej w gmachu nie widziani, którzy mówią: mam wyjechać na placówkę. Takich przypadków jest na pęczki – że człowiek przychodzi na przedwyjazdową praktykę w poniedziałek i mówi, że wyjechać ma w piątek etc. Prawdę mówiąc, ludzi, którzy przepracowali w MSZ wiele lat, taka sytuacja nie dziwi. Na każdym zakręcie historii MSZ był przystanią dla rozmaitych “spadochroniarzy”, wpychających się na placówki z rozmaitych układów, więc dlaczego inaczej miałoby być teraz? Natomiast bulwersuje to tzw. młodą kadrę, ludzi, którzy przyszli do MSZ w latach 90. Trudno im pojąć, że oto nagle z boku ktoś wchodzi na ich miejsca. I to nawet nie za bardzo wiadomo kto! Jeszcze kilka lat temu listy wyjeżdżających na placówki były jawne, wywieszane na korytarzu, więc każdy mógł przeczytać, gdzie kto jedzie. Teraz te sprawy utajniono. Więc mamy takie kwiatki, jak historia urzędnika X, który rok temu, ufny w MSZ-owskie przepisy, zgłosił swą kandydaturę na trzy placówki. Potem został zakwalifikowany na jedną z nich. Zadowolony, zaczął się przygotowywać do wyjazdu: złożył pismo w UOP o dopuszczeniu do tajemnicy, poszedł do lekarza, wysłał tam rodzinę, zaczął szukać szkoły dla dzieci… Tak minęło pół roku, a on wciąż nie otrzymał odpowiedzi z UOP. Po kolejnym miesiącu poszedł do kadr, by się dowiedzieć, o co chodzi. A tam usłyszał w odpowiedzi: na pana miejsce jedzie ktoś inny, z miasta. Czy z miasta? Tajemnicą poliszynela jest, że przede wszystkim z UOP-u, bo tam panika jest największa. Drugą grupę ludzi z miasta stanowią rozmaici AWS-owscy urzędnicy i działacze. Nacisk jest tak duży, że szefowa kadr Marzena Krulak i Dyrektor Generalny Michał Radlicki gubią się wśród rozmaitych podsyłanych im list. A takiego bałaganu w kadrach, jaki jest teraz, najstarsi pracownicy nie widzieli tam od lat. Efekt takiej polityki jest łatwy do przewidzenia. Zilustrujmy to przykładem. Nie tak dawno mieliśmy tragedię związaną z zatonięciem okrętu “Kursk”. Nasi przywódcy wysłali więc do Moskwy depesze kondolencyjne. I co się okazało? W liczącej kilkadziesiąt osób personelu Ambasadzie RP w Moskwie nie było ani jednej osoby, która potrafiłaby przetłumaczyć depeszę i zredagować notę dyplomatyczną po rosyjsku. Spójrzmy prawdzie w oczy: nota kondolencyjna to nie jest szczyt finezji w korespondencji dyplomatycznej. To w sumie prosta rzecz, w czasach PRL-u takie noty pisały rosyjskie maszynistki zatrudnione w ambasadzie. Tymczasem teraz do napisania kilku zdań trzeba było ściągać człowieka, który akurat był na urlopie. Więc może teraz lepiej zrozumiemy, dlaczego Polska tak nieporadnie radzi sobie w stosunkach z Rosją? No bo jak sobie może radzić, jeżeli nawet nasi dyplomaci o Rosji mało wiedzą, mają kłopoty z tamtejszym językiem (nie w sklepie oczywiście, ale na salonach), a na ambasadora do Moskwy forsowano osobę cieszącą się nad Newą opinią rusofoba? Attaché Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint