W MSZ jeszcze dyskutują o występie Michała Radlickiego przed sejmową Komisją Spraw Zagranicznych. To nie był wielki występ – pan Michał, kandydat na ambasadora RP do Rzymu, pytany o sprawy włoskie, opowiadał żałosne banały. – Dlaczego się nie przygotował? – zastanawiają się więc w MSZ. – Dlaczego nie chciało mu się choćby porozmawiać wcześniej o Włoszech z osobą zajmującą się tym krajem? Dziwi się ten, kto nie wie. Otóż po MSZ krąży wersja głosząca, że Radlicki, do niedawna nominalny Dyrektor Generalny MSZ, nie musiał wykazywać się wiedzą na temat Włoch, bo jego nominacja była elementem szerszego dealu. Deal ten, w części dotyczącej Radlickiego, wyglądał tak: prezydent godzi się na to, żeby został ambasadorem w Rzymie, ale za to nowym Dyrektorem Generalnym MSZ ma zostać osoba z poręki Pałacu, najlepiej już po wrześniowych wyborach. Ta wersja ma oczywiście sporo luk. Bo, po pierwsze, zakłada, że nowa władza nie będzie potrafiła pozbyć się niechcianego Dyrektora Generalnego. Cóż, jeżeli weźmie przykład z władzy obecnej, i postąpi tak, jak Bronisław Geremek postąpił w roku 1997 z ówczesnym Dyrektorem Generalnym, Janem Granatem, pozbędzie się każdego, kogo będzie chciała, w ekspresowym tempie. Więc po co się układać? Ale jest i drugi aspekt owego dealu. Otóż właśnie kończą się prace nad nową ustawą o służbie zagranicznej. A zawiera ona punkty, które ludziom, którzy przyszli do MSZ z układu UW, zapewniają spokojny sen. Pierwszy dopuszcza do pracy w ministerstwie osoby, znające (i mające to potwierdzone egzaminem resortowym) tylko jeden język obcy (za komuny trzeba było znać minimum dwa). A drugi punkt gwarantuje, że osoby obecnie pracujące w MSZ, automatycznie zakwalifikowane zostaną do korpusu służby zagranicznej, z wszelkimi tego prawami. To wystarczy – bo kiedy ma się gwarancję nieusuwalności i stabilności finansowej, to rola Dyrektora Generalnego zdecydowanie maleje. Innym bohaterem stołówkowych dialogów jest Stefan Meller, który jedzie na ambasadora do Rosji. Sam fakt, że prezydent wysyła tego zaprzysięgłego unitę do Moskwy, jako swego reprezentanta, i to na okres, kiedy najprawdopodobniej premierem będzie Leszek Miller, jest dla wszelkich obserwatorów bardzo znamienny. Co na to SLD? W MSZ opowiada się (chyba jako anegdotę?) kuluarową wypowiedź w tej sprawie jednej z person Sojuszu: „Meller – to człowiek ze starej, przedwojennej, komunistycznej rodziny, która zawsze była z nami”. Jak więc można zrozumieć, wysyłamy Mellera do Moskwy po to, by imponował tam rodowodem. Aha, mówi się też w MSZ trochę o Jerzym Henselu, który jedzie z kolei na ambasadora do Sarajewa. Hensel jest w zasadzie w MSZ nieznany, przyszedł do ministerstwa w czasach Skubiszewskiego i wysłano go do Budapesztu na jakieś mniej ważne stanowisko. Tam dał się poznać jako facet, który na przyjęciach i bankietach wpychał w siebie wszystko, co było w zasięgu łyżki i widelca. I przynosił z przyjęć wędliny, wkładał do lodówki i tak żywił się tym przez tydzień. Smacznego. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint