No i w Etiopii znów będziemy mieli ambasadę. III RP wycofała się z tego kraju, teraz tam wracamy. Z paru powodów, które można sprowadzić do wspólnego mianownika – ciągną się za nami sprawy jeszcze z okresu PRL. Czyli nieuregulowane kwestie finansowe, sprawy uzbrojenia, mamy też w Etiopii absolwentów naszych uczelni. To można dziś zdyskontować, odbudować całkiem przyzwoite kontakty – i polityczne, i gospodarcze. Najwyższy czas. Jest zresztą rzeczą śmieszną, że III RP nie chciała utrzymywać ambasady w państwie rządzonym przez marksistę Hajle Mariama, a PRL nie miała takich skrupułów i miała ambasadę w cesarstwie. Do dziś zresztą wspomina się anegdoty sprzed wielu lat, jak to podczas wręczania listów uwierzytelniających ambasador nie mógł przekroczyć linii narysowanej na posadzce cesarskiego pałacu. A że Hajle Sellasje stał od niej w pewnej odległości, żeby podać mu kopertę z listami, trzeba było się wygiąć w pałąk. Wtedy fotoreporterzy robili zdjęcie. Wychodził na nim cesarz (metr sześćdziesiąt w kapeluszu) górujący nad ambasadorem, który kulił się przed nim pełen pokory… Wróćmy do sprawy odbudowy ambasady – realizacji tego zadania podjął się Krzysztof Suprowicz, który na parę miesięcy pojechał do Addis Abeby. Suprowicz zna ten region, to jego kilka lat temu, gdy był ambasadorem w Jemenie, porwali tamtejsi partyzanci. Teraz porwać się nie dał. Za to zorganizował ambasadę, do Addis Abeby już przeniesiono jednego dyplomatę z Wybrzeża Kości Słoniowej. To już działa i czeka na ambasadora. A ma nim zostać dotychczasowy dyrektor Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej, Piotr Świtalski. Parę osób w MSZ, gdy usłyszało, że Świtalski ma jechać do Etiopii, tylko jęknęło, bo to większy numer kapelusza. I trochę go szkoda na taką małą, leżącą na uboczu placówkę. No, chyba że postawiono przed nim jakieś ważne zadania… Świtalski jest doświadczonym dyplomatą, studiował w Moskwie na MGIMO, zna biegle kilka języków, zaliczył w swojej karierze kilka placówek. W MGIMO poznał swoją żonę, Annę, która studiowała parę lat niżej. Szybko się pobrali, a on, po obronie dyplomu, zaczął studia doktoranckie, bo chciał, żeby byli razem. Po studiach, on z tytułem doktora, ona – magistra (chyba jest jedyną osobą w MSZ, która biegle mówi w hindi), rozpoczęli pracę w centrali. I to jest kazus, który powinien zainteresować polskie feministki: gdy ambasadorem zostaje osoba, której żona (albo mąż) nie jest dyplomatą, wtedy sprawa jest jasna. A gdy rzecz dotyczy zawodowego dyplomaty? W polskiej praktyce dawano sobie z tym radę w ten sposób, że żony-dyplomatki (czy to dobre określenie?) pracowały jako zastępczynie swoich mężów. Swego czasu pracowało w MSZ małżeństwo Gołębiowskich, Leon i Jadwiga. Wyjeżdżali na placówki w państwach Ameryki Łacińskiej, był on m.in. ambasadorem w Brazylii. Niedawno w tym regionie pracowało małżeństwo Tomaszewskich. Podobny przypadek mieliśmy w Mozambiku, ambasadorem był Mieczysław Bernacki, jego żona miała ryczałt i go zastępowała. No, ciekawe, jak to wszystko ułoży się w Etiopii… Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint