Śmieją się w MSZ z Andrzeja Krawczyka, który jest nowym Majkowskim w Pałacu Prezydenckim. To znaczy, ma być, ale mu nie wychodzi. Z zagubienia? Ze strachu? W ministerstwie do dziś opowiadają o tym, jak prezydencka para wybierała się do USA i jakie jeszcze przed odlotem działy się przygody. Było bowiem tak, że razem z prezydentem do samolotu wsiadła pani prezydentowa. To zresztą jest udokumentowane, fotoreporterzy zrobili jej zdjęcia, jak wchodzi na pokład, elegancko trzymając w ręku torbę reklamówkę z Galerii Centrum. Cóż tam w środku miała? Kanapki dla męża? Szczotkę do włosów? Kapcie? My stawiamy na kapcie. Rzecz bowiem ma ciąg dalszy – pani prezydentowa, jak mówią dobrze poinformowani, przyjechała na lotnisko święcie przekonana, że za chwilę poleci z mężem za ocean. Przyjechała z walizkami, z torbą reklamówką (najpewniej z kapciami – wiadomo, lot jest długi, warto dać nogom wypocząć) i zasiadła w salonce. Tymczasem nie było jej w programie wizyty! W tym programie wciąż następowały zmiany – w składzie delegacji, w pierwszej wersji, nie było ministra spraw zagranicznych, potem się znalazł; i w ten sposób wypadła z programu pani Kaczyńska, gdy Amerykanie poinformowali, że Laura Bush będzie w Waszyngtonie nieobecna. Sęk w tym, że nikt prezydentowej o tym nie powiedział! Więc siedziała w samolocie, pewnie się zastanawiając, jak za kilka godzin zaprezentuje się w USA. Och, połowa MSZ chciałaby widzieć ten cały szum, który powstał. Że ktoś zauważył, że prezydentowa jest na pokładzie i właśnie szykuje się do lotu. Ktoś skojarzył, że jej nie ma w programie wizyty. Ale jak jej to powiedzieć, jak ją z tego samolotu wyprosić? A co na to prezydent… Kto ma to powiedzieć? Jak? Kto weźmie winę na siebie? W każdym razie ktoś wreszcie zdobył się na odwagę i poinformowano ją, że do Ameryki nie leci, wobec czego powinna wysiąść z samolotu. Więc została wyprowadzona tylnymi schodkami, a ciekawskim powiedziano, że weszła na pokład rządowego samolotu po prostu po to, żeby dać mężowi całusa na drogę. Ale to nie koniec plotek. Otóż w każdej delegacji jest tak, że jeden z oficerów BOR zbiera wszystkie paszporty i załatwia po wylądowaniu wszelkie niezbędne formalności. Teraz też tak było, ale zabrakło mu jednego paszportu. I to jakiego – samego prezydenta, który swój paszport trzymał w kieszeni marynarki. Uff… Pierwsze koty za płoty! Są dwie teorie tłumaczące nagły przypływ sympatii Lecha Kaczyńskiego do Stefana Mellera. Pierwsza mówi, że prezydent naocznie się przekonał, że lepiej mieć za współpracownika człowieka z innej politycznej parafii, ale znającego się na robocie, niż swojego, ale dyletanta. Druga podpowiada, że bardziej zadecydowały tutaj głosy amerykańskich rozmówców. Efekt jest taki, że Meller jest już w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, no i że w MSZ częściej mówi się o odwołaniu wiceministra Waszczykowskiego (och, jak ostatnio złagodniał…) niż kolejnych ambasadorów. Więc czekamy. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint