Olga, Olga, coś ty narobiła. Czułość nie może być kategorią estetyczną. W ustach lewicowego krytyka brzmi dla mnie równie nieznośnie, co „patriotyzm” w orędziu polityka populisty. Numer letni „Ekranów”, mojego ulubionego pisma filmoznawczego, poświęcono „nowemu mężczyźnie” i „dyskurs czułościowy” panoszy się tam jak cudzysłowy w niniejszym felietonie. Wizerunek macho jest w odwrocie, by nie rzec w zaniku; kino w erze „me too” szuka pomsty za lata dominacji patriarchatu, ale krytyka tak się zapędza w postulowaniu nowego modelu męskości, że dokonuje skrajnej inwersji: teraz wzorem jest podmiot we wzmożonej niepewności, by nie powiedzieć w depresji. Nieapetycznie zarośnięty samotny grubasek, mdlejący pod ciężarem kilkulatka na ramionach, uważnie i z powagą wsłuchujący się w głosy dzieci i kobiet – taką postać w nieznośnie przechwalonym „C’mon C’mon” Mike’a Millsa wykreował zdecydowanie przeciw swojemu genre wybitny Joaquin Phoenix. Łajzowaty przegryw, miękki i letni jak odstany naleśnik, samiec omega, pokutujący za wszystkie role kinowych twardzieli i czarujących łajdaków, na których Hollywood zbudowano – a wszystko, co robi, czyni z błagalnym spojrzeniem cocker-spaniela: „Proszę pańcię o przebaczenie, że nasrałem na balkon”. Mężczyzna, który wstydzi się swojej siły i obnosi ze słabością, najlepiej z zaburzeniami tożsamości płciowej, a może i potencji, och, podstarzały Casanova, któremu zabrakło na viagrę – jeśli to ma być nowy typ męskiego protagonisty, to ja wychodzę, idę sobie zrobić maraton westernów Johna Forda, stęskniony za nieczułym narratorem. Rewelacyjnie opisał model „czułego widza” podczas seansu filmu Millsa gniewny krytyk z Krakowa, Piotr Mirski: „Dużo samotnych dziewczyn, które siedziały wygodnie skulone w fotelach, jakby grzały się przed kominkiem. Trochę par w swetrach, okularach, szaliczkach. Większość widowni nosiła maseczki. Wrażliwi, inteligentni ludzie śmiali się dobrodusznie z padających z ekranu dobrodusznych żartów. Aż miałem ochotę wstać i zacząć strzelać”. Uff, nawet w snach mnie prześladuje cenzura czułości. Śniłem np. o Totarcie – ewidentnie pod wpływem lektury „Sclavusa” Tymona Tymańskiego. Jako uczestnik performance’u odpowiadałem za wymyślanie i skandowanie świętokradczych haseł, ale musiałem je wcześniej konsultować z Sajnógiem, który przepuścił tylko jedno, jego zdaniem „czule krytyczne”: „MAMY BOGA W KIESZENI”. Skądinąd sięgnąłem po „Sclavusa” niedawno, bo dopiero po nominowaniu do Nagrody Literackiej Nike tom stał się dostępny w księgarniach. Swego czasu ceniłem zlewnych tudzież zaumnych „Chłopów III”, spisanych przez Tymona i Zbigniewa Sajnóga, jeszcze zanim ten drugi zaginął na lata w sekcie Niebo pod przydomkiem Anioł Rowerowy. Tymański nawet się chwali, że znalazł egzemplarz tego białego kruka nie tylko na moim domowym regale, ale również w ubikacji Lecha Janerki, który zażywa lektury jako antidotum na obstrukcję. Niestety, „Sclavusa” zniosą jedynie najbardziej cierpliwi i bezkrytyczni wyznawcy Tymona: autor bezwstydnie „kręci śmigło” na ponad 400 stronach historii sztubackich wybryków, poprzetykanej cytatami z konkurencyjnych biografów gdańskiej kontrkultury, gdzieniegdzie zaś przynudza niemiłosiernie kazaniami buddyjskimi. Scena seksu z hermafrodytą z całą pewnością powinna się znaleźć w antologii pornografomanii polskiej na miejscu poczesnym, ale zakwalifikowanie książki do nikowskiej dwudziestki niech mi wolno będzie jako byłemu laureatowi tej nagrody uznać za niesmaczny żart jurorów. Idę się „odczulić” na stadion, na Wielkie Derby Śląska, w stadzie rozjuszonych samców głoszących przedmeczowe zapowiedzi, że „to nie mecz, tylko wojna”; idę i zauważam, że moje miasto rodzinne, Chorzów, jako jedno z pierwszych w Polsce zbrukano tzw. ławką patriotyczną. Ta instalacja mnie autentycznie rozczula. Jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy PiS jest partią autorytarną, czy jej niezamierzoną karykaturą, niech sobie spojrzy na to kuriozum: kontur ojczyzny wzniesiony na postumencie i odgrodzony łańcuchem, w dodatku wszystko w barwach narodowych Rosji, dostępne wyłącznie dla pełnosprawnych i obostrzone 15-punktowym regulaminem. Co to za kraj, w którym na ławki wchodzi się po schodach, a i tak strach na nich siadać, bo można wylądować na dołku za zbyt zrelaksowaną postawę. Tęgie pisowskie głowy zbyt dosłownie potraktowały przestrogi, że pójdą siedzieć, i postanowiły sobie zawczasu zaprojektować miejsce odosobnienia. n Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint