Nowa szlachta

Z gadziej perspektywy Gazety alarmują. Z roku na rok na studia wyższe w lepszych miastach dostają się już tylko dzieci z domów bogatych, zwykle inteligenckich. Następuje prosta reprodukcja ludzi wykształconych. Dzieci bogatych i wykształconych otrzymują indeksy na najlepsze uczelnie państwowe, w najlepszych miastach. Na studiach bezpłatnych. Zdobywają nie tylko indeksy, ale i stypendia. Inni, gorsi lądują nie tylko na uczelniach płatnych, ale często na studiach gorszych. Mniej prestiżowych. Gazety alarmują, ale można rzec: o co im chodzi? Przecież na najlepszych państwowych uczelniach liczy się wynik. Dostają się tam najlepsi. Tacy, którzy udowadniają na egzaminach, że zasługują na bezpłatne studia. Nauką i pracą zarabiają na czteroletnią bezpłatność. To prawda, choć nie do końca. Aby zdać egzamin na prestiżowe uczelnie (nie wymienię ich, bo i tak każdy wie, na jakie), trzeba nie tylko wzorowo przerobić program liceum. Nawet tego dobrego, warszawskiego. Poprzeczka egzaminów jest tak podniesiona, że bez dodatkowej nauki tylko błyskotliwi ją przeskoczą. Pozostali, nawet ci zdolni, muszą korzystać z korepetycji i kursów przygotowawczych organizowanych przez firmy zatrudniające pracowników renomowanych uczelni. Aby chodzić na takie kursy, trzeba nie tylko mieć pieniądze na wpisowe, ale też mieszkać w ośrodkach uniwersyteckich albo do nich dojeżdżać. Często same kursy też nie wystarczą. Trzeba mieć w domu biblioteki albo CD-teki, stałe internetowe łącza, no i rodziców, którzy odpowiedzą na trudne pytania. Jeśli nie potrafią, zatrudnią korepetytorów. W najgorszym razie bogaci, acz pozbawieni intelektualnej infrastruktury wyślą pociechy na renomowane płatne studia w kraju lub za granicą. Czy warto alarmować? Skoro najbogatsi inwestują w swoje dzieci ciężko zarobione pieniądze, zamiast je tracić na używki, to niech tak będzie. Po co zżymać się, że dzieci bogatych mają bezpłatne studia państwowe, skoro ci najbogatsi płacą u nas najwyższe podatki? To oni, a nie nisko zarabiający proletariat umysłowy, budżetówka, utrzymują z podatków wyższe państwowe uczelnie. Następuje po prostu redystrybucja podatków. Trafiają tam, skąd przyszły. I to jest sprawiedliwe. Tak ma być i już. Niestety, Polska to nie tylko Warszawa, Kraków, Poznań, Trójmiasto i Śląsk. No i Wrocław. Wedle statystyk, odsetek utalentowanych jest taki sam w rodzinach chłopskich, robotniczych, małomiasteczkowych smallbiznesmenów, jak i wśród wielkomiastowej inteligencji, biznesu. Część z tych utalentowanych nie będzie miała szansy zaistnieć, bo zwyczajnie za daleko jej do szosy prowadzącej do wyższych uczelni. Chociaż talenty nadal się przebijają. Ale nie chodzi o tych wybitnie utalentowanych. To problem zdolnych. Takich, którzy już w gimnazjum, a potem w liceum przegrywają ze swoimi zdolnymi rówieśnikami z domów zamożnych, inteligenckich miastowych. Nie tylko dlatego, że są biedni. Często stać ich na dodatkowe zajęcia, ale system edukacji nie umożliwia im uczestnictwa w kursach ani korepetycjach organizowanych przez firmy związane z prestiżowymi uczelniami. Pozostają im studia wieczorowe, zaoczne i wszystkie inne różnie zwane, ale płatne. To oni muszą pracować, aby studiować. Niezależnie od swych zdolności, bo na uczelniach prywatnych zwykle stypendiów nie ma. W taki to sposób stajemy się społeczeństwem zamkniętym. Z dziedzicznymi zawodami. Wąską grupą oligarchii i pozbawioną szans resztą. Strukturą społeczną przypominającą kraje Ameryki Łacińskiej. Wtedy blisko do korupcji, nepotyzmu, klientyzmu w układach władzy. No i niespełnienia. Wybuchów społecznych wydziedziczonych. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 29/2003

Kategorie: Blog