Tajlandia, Laos, Wietnam - nowoczesna architektura, odcięte od świata wioski i egzotyczna kultura Rozczaruje się każdy, kto chciałby znaleźć na mapie świata Indochiny. Leżące między Morzem Południowochińskim i Zatoką Syjamską kolonialne imperium francuskie, które wypromowało mit egzotyki i rozkoszy życia, rozpłynęło się przed półwiekiem niczym mydlana bańka i jego urzekająca aura zachowała się tylko na stronicach podręczników historycznych czy zakurzonych książek opiewających atmosferę minionych czasów. Ten odległy zakątek świata uwiódł mnie bez reszty swoją egzotyką, kalejdoskopem ludów, osobliwą urodą kobiet, a przede wszystkim odmienną cywilizacją. Indochiny to także urok dawnych nazw: Siam, Sajgon, Rangun czy Kochinchina, których magia i zagadkowość są w stanie pobudzić wyobraźnię niejednego człowieka. Jednak Indochiny to przede wszystkim Mekong, jedna z najbardziej tajemniczych rzek świata, tchnąca historią i mitologią. Tajowie mówią na nią Mae Nam Khong Matka Wód, Chińczycy Lancang Jiang, Burzliwa Rzeka, Khmerowie Tonle Thom, Wielka Rzeka, a Wietnamczycy Song Cuu Long, Rzeka Dziewięciu Smoków. Nad jej brzegami piękno krajobrazu splata się z dobrocią ludzi, a przejawy nowoczesności z tradycją sprzed setek lat. Tajlandia, kraj konsumpcjonizmu, jeden z tygrysów Azji, sąsiaduje z Laosem nietkniętym cieniem nowoczesności i Myanmarem jeszcze dziś odizolowanym od wielkiego świata, a Wietnam, który doścignął kraje Pierwszego Świata, współżyje z tradycyjną atmosferą Kambodży. Luang Prabang po dziś dzień zachowuje ślady niedościgłego piękna dawnej stolicy Królestwa Miliona Słoni, czyli Laosu. Niewiele zmienił się od czasu mojej ostatniej wizyty przed dziesięcioma laty. Miasto wciąż pozostaje jednym z najbardziej romantycznych i niezwykłych miejsc Indochin, ostatnim zakątkiem XIX-wiecznej Azji. Rozkoszuję się aromatem kadzideł, zapachem drzewa sandałowego i opium płynącego z nielegalnej palarni oraz czarem idyllicznego pejzażu, jakby żywcem wyjętego z dawnych sztychów. O świcie nasycam oczy widokiem stup skąpanych w różowej poświacie oraz uroczystym rytuałem kwestowania bonzów z ogolonymi głowami, którym mieszkańcy ofiarowują garstkę ryżu, wieczorem zaś delektuję się złotymi kopułami pagód, połyskującymi w świetle księżyca. Po całodziennej jeździe malowniczą górską drogą na północy Laosu osiągam Luang Nam Tha, osadę graniczącą z Chinami, Myanmarem i Tajlandią, w której w powietrzu wisi niemalże dotykalny zapach przemytu broni, opium i jeszcze innych ciemnych szmugli, umykających spod kontroli stróżów prawa. Odwiedzam prymitywną wioskę Lentenów, utrzymujących luźną styczność ze światem zewnętrznym i żyjących nadal tak, jak przed wiekami żyli ich przodkowie. Lentenowie, nazywani także Lao-Huay, należą do większej rodziny plemiennej Miao-Yao. Nikt nie wie dokładnie, ilu ich jeszcze pozostało, ale z pewnością nie więcej niż 4 tys. Są animistami i zachowali wielowiekowe obrzędy. Ich życie upływa bez większych uniesień, ale też bez zbytnich zmartwień. Noszą siną, samodziałową odzież utkaną na pedałowym warsztacie tkackim, a kobiety depilują brwi i chętnie zakładają masywną srebrną biżuterię. Są niedożywieni, słabi fizycznie, często zapadają na gruźlicę i malarię, która zbiera wiele ofiar. O sto kroków od chat na palach, między którymi w cuchnącej sadzawce wyleguje się stado bawołów, rozciąga się makowe pole, morze białych i fioletowych kwiatów, pośród których porusza się wolno kobieta zakrzywionym nożykiem delikatnie nacina makówki, z których wypływa mleczny sok, nabierający wkrótce barwy bursztynu i tężejący w woskową masę. Wioska licząca 300 mieszkańców produkuje rocznie około 50 kg opium i wygląda na to, że dwie trzecie tego produktu spożywa się na miejscu. Przede wszystkim pali się go, ale też używa w celach leczniczych czy dla wzbogacenia codziennej diety. Swego czasu narkotyk ten był konsumowany głównie przez dorosłych, my natomiast jesteśmy świadkami palenia fajki przez młodzieńców i dziewczynki. W chłodny poranek wyruszam z biegiem rzeki. Spływamy głębokim wąwozem, enklawą surowej przyrody, nietkniętej ręką człowieka, pośród której Mekong od pradziejów toczy swoje wody. Na brzegu ani śladu człowieka, tylko od czasu do czasu napotykamy jakąś łódź, potem mijamy krypę z chińską banderą, zanurzoną po brzegi, załadowaną kartonami z proszkami do prania, zabawkami, sprzętem kuchennym i być może także
Tagi:
Jacek Pałkiewicz