Obama ratuje Arktykę
President Barack Obama holds up a fish while visiting with Commercial and Subsistence Fishers Alannah Hurley, left, and Kim Williams, center, on Kanakanak Beach, Wednesday, Sept. 2, 2015, in Dillingham, Alaska. Obama is on a historic three-day trip to Alaska aimed at showing solidarity with a state often overlooked by Washington, while using its glorious but changing landscape as an urgent call to action on climate change. (AP Photo/Andrew Harnik)
Wyścig o przyszłość Arktyki i Alaski Jeśli po ogłoszeniu wyniku wyborów ktokolwiek miał nadzieję, że prezydenturę ekscentrycznego miliardera utemperują instytucje amerykańskiej demokracji, już ją porzucił. Wprawdzie do oficjalnego przejęcia władzy w Białym Domu pozostały Donaldowi Trumpowi jeszcze prawie trzy tygodnie (inauguracja nastąpi 20 stycznia), to kandydat Republikanów już pokazał, że nie ma zamiaru porzucać swoich pryncypiów. A należy do nich przede wszystkim ochrona własnych interesów. Dodajmy do tego prawdopodobnych kandydatów do rządu, wśród których są przedstawiciele wielkich korporacji, urzędnicy podejrzani o związki z Rosją, członkowie rodziny i przypadkowi politycy bez doświadczenia. Wyścig z czasem Nic dziwnego, że Barack Obama postanowił porzucić wizerunek zrelaksowanego w ostatnich dniach prezydenta i w finale swojej drugiej kadencji przeszedł do legislacyjnej ofensywy. Jej celem ma być uchwalenie możliwie największej liczby aktów prawnych, które uniemożliwią Trumpowi realizację najbardziej szkodliwych i nieprzemyślanych planów. Dla Obamy rozpoczął się wyścig z czasem – nagrodą jest nie tylko jego własny sukces, ale przede wszystkim ocalenie ciężko wypracowanych rozwiązań w takich dziedzinach, jak chociażby ochrona środowiska i dyplomacja. Pierwszym polem bitwy, na którym odchodzący urzędnicy Obamy zmierzyli się z ofensywnymi planami Trumpa, była imigracja. Zaostrzenie polityki migracyjnej, m.in. poprzez budowę muru na granicy z Meksykiem i masowe deportacje niezarejestrowanych obcokrajowców, były tematami przewodnimi kampanii republikańskiego kandydata. Zaraz po zwycięskim wieczorze wyborczym Trump dodał do tej układanki kolejny element, zapowiadając obowiązkową rejestrację wszystkich muzułmanów przebywających na terenie USA. Ten pomysł natychmiast wzbudził falę krytyki liberalnych mediów i organizacji ochrony praw człowieka. Eksperci powoływali się na interpretacje konstytucji i naruszanie wolności wyznania, padały porównania do obowiązku rejestracji Żydów znanego z hitlerowskich Niemiec. Trump twierdził jednak, że jego zamiar ma podstawy prawne. Chodzi bowiem o ustanowiony przez George’a W. Busha Narodowy System Rejestracji Wjazdów i Wyjazdów (National Security Entry-Exit Registration System, w skrócie NSEERS). Wprowadzony w życie po zamachach 11 września system zbierał informacje o imigrantach przybywających do USA z konkretnych krajów wyszczególnionych na specjalnej liście, regularnie aktualizowanej przez zarządzające programem służby Homeland Security (odpowiednik naszego ABW). Nie byłoby w tym zresztą nic dziwnego, gdyby nie fakt, że obywatele krajów wpisanych na listę – głównie z państw Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej – musieli w ramach programu odpowiadać na wiele dodatkowych pytań, w tym dotyczących wyznania. Pod tym względem rzeczywiście Trump miał rację, chcąc wykorzystać istniejącą legislację do celów populistycznych. Problem jedynie w tym, że od 2011 r. program w praktyce nie działał, a Homeland Security usunęło z listy wszystkie państwa, nie dodając od tego czasu ani jednego nowego kraju. Obama wykorzystał ten fakt i na chwilę przed Bożym Narodzeniem zmobilizował przedstawicieli Partii Demokratycznej w Kongresie do całkowitego wygaszenia programu. 23 grudnia NSEERS oficjalnie przeszedł do historii, a Trump stracił prawną podpórkę jednego z bardziej przerażających pomysłów społecznych. Nie jest oczywiście powiedziane, że razem z republikańską większością nie stworzy nowego projektu legislacyjnego na wzór programu Busha juniora, wiadomo jednak, że realizacja tego postulatu będzie trudniejsza, niż się wydawało na początku. Ekologia, głupcze O ile regulacja imigracji jest często kwestią interpretowania przepisów i może zostać zmodyfikowana, o tyle odwrócenie negatywnych konsekwencji w kwestii ochrony środowiska naturalnego tak łatwe nie będzie. A właśnie na tej płaszczyźnie Amerykanom grozi ze strony administracji Trumpa bodaj największe niebezpieczeństwo. Prezydent elekt jest znany z tego, że zaprzecza istnieniu zjawiska globalnego ocieplenia. W dodatku do swojego przyszłego rządu zaprosił m.in. Rexa Tillersona, który od dekady pełni funkcję prezesa zarządu paliwowego giganta ExxonMobile (kandydat na sekretarza stanu) oraz Ricka Perry’ego, byłego gubernatora Teksasu, jednego z udziałowców w spółce odpowiedzialnej za budowę kontrowersyjnego rurociągu Dakota Access Pipeline (kandydat na sekretarza ds. energii). Obaj panowie mają zresztą z Trumpem wiele wspólnego – nie tylko nie traktują poważnie efektu cieplarnianego, lecz także żaden z nich nie zamierza wycofać się ze swoich komercyjnych interesów w wypadku objęcia stanowiska w rządzie Stanów Zjednoczonych. Wszystko to sprawia, że wykorzystanie posiadanych przez USA zasobów naturalnych do partykularnych celów przez administrację Trumpa można uznać za pewnik najbliższej kadencji. Szczególnie niebezpieczna i delikatna jest
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety