Siostra od półtora roku żyje z wyrokiem śmierci (nieoperowalny nowotwór z rozsiewem); matka dotąd dzielnie oszukiwała pesel, ale zbliża się do dziewięćdziesiątki i jej tradycyjna lamentacja noworoczna („To już mój ostatni sylwester…”) zyskała na prawdopodobieństwie; sam jestem w stanie upadłości duchowej i finansowej na bezprecedensową skalę – nigdy dotąd pośród fajerwerków i życzeń nie czułem się tak wyobcowany. Gapię się w ten nowy zestaw cyfr i nie dociera do mnie, że już 20 lat minęło od chwili, w której zdało mi się, że mam świat u stóp – jesienią 2004 r. w ciągu kilku dni szacowne gremia przyznały mojej powieści tytuł książki roku (Nagrodę Literacką Nike), a filmowi wedle mojego scenariusza miano filmu roku (Złote Lwy na festiwalu w Gdyni). Lwy zdobią gablotę Magdy Piekorz, moją Nike niebawem będę zmuszony wylicytować, aby przeżyć. Koleje losu powiodły mnie od stacji Łaskawość ku zajezdni Nędza. Być może zresztą nie utrzymałem się w torze i należy to z brutalną szczerością nazwać wykolejeniem. Zatem już dwie trzecie życia przeleciało, od kiedy przyszłość stanęła przede mną otworem, do teraźniejszej żałoby po sobie samym. Stopniowo odchodziłem od twórczości na rzecz życia, czego nie żałować nie sposób, dałem też w końcu jeszcze jedno życie i nim żyć zacząłem. Antek ma się dobrze. Dopóki mamy małoletnie dzieci, musimy trzymać pion. Jeśli rozczulać się nad sobą, czynić to pokątnie, bo nic tak nie rujnuje poczucia bezpieczeństwa dziecka jak rodzic w rozsypce. Synek dorwał się do maszyny laminującej przypinki i poproszony o przesłanie noworoczne, wykonał stylowy napis „Love” – chyba jako ludzkość nie mamy innej opcji, aby przetrwać do kolejnego sylwestra. Nawet niebezpiecznych socjopatów da się obłaskawić, cierpliwie karmiąc ich narcyzm. Spędziliśmy przełom roku w Puszczy Boreckiej, Antek podczas wycieczki wypytywał o groźne zwierzęta, ale nawet możliwość spotkania okolicznej watahy wilków nie przeraziła go tak jak bliskość granicy z Rosją. To jest fatalny znak czasu. Jako dziecko bawiłem się w wojnę, bo zdawała się szczęśliwie bezpowrotną częścią historii, teraz nasze dzieci wojny się boją – odległe wystrzały o północy przeraziły dziecko bardziej niż tubylcze psy. Antek od razu zapytał, czy to aby na pewno nie atak rakietowy (dotarły do niego wieści o świeżo zabłąkanej po polskiej stronie rakiecie rosyjskiej). Tak zwana ludzkość w obłędzie wciąż nie odwykła od hukowych wiwatów, które są wszak wierną imitacją kanonady artyleryjskiej. Strzelanina fajerwerków, cokolwiek niestosowna, w czasie gdy po drugiej stronie granicy trwa bombardowanie miast ukraińskich, dowodzi nie tyle złej woli, ile bezbrzeżnej ludzkiej głupoty. Kiedyś mnie drażniła, teraz już tylko przygnębia. Czas hucznych wiwatów i masowego odstrzału przeżywamy teraz po antypisowskiej stronie sceny politycznej. Zaskakuje mnie impet i bezceremonialność odbijania mediów kaczystowskich, niepokoi ryzyko wyhodowania w ten sposób męczenników. Jeśli zaiste Wąsik i Kamiński pójdą do pierdla, a Duda, zamiast ich ułaskawić, otrąbi światu, że Polska trzyma w lochu więźniów politycznych – PiS, zamiast się zwijać, nabierze w żagle wiatru zemsty. Osiem lat marzyłem o tym, żeby kaczyzm wypalić do gołej ziemi, ale teraz mam obawy co do właściwości metod. Triumfalna fotografia ministra likwidatora z papierochem jest mało dyplomatyczna – zemstą nakarmi się doraźne potrzeby elektoratu, który zdążył znienawidzić kaczyzm, ale ta druga, „nie nasza” połowa społeczeństwa zobaczy w obliczu Sienkiewicza taką samą mstliwą gębę, jaką my widzieliśmy przez lata w Glińskim. Koniec kaczyzmu miał być przecież końcem uprawiania polityki na rympał, tymczasem na razie obóz rządzący zdaje się „jechać po bandzie” na podobieństwo swoich poprzedników. Jak jednak wywiązać się z dwóch fundamentalnych obietnic wyborczych, które wzajemnie się wykluczają – rozliczenia i pojednania – pojęcia nie mam. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint