Oblewanie matury – rozmowa z profesorem Bogusławem Śliwerskim
Od 1991 r., kiedy uznano, że cała młodzież musi skończyć szkołę średnią i w większości zdać egzamin dojrzałości, matura przestała znaczyć coś konkretnego Z profesorem Bogusławem Śliwerskim rozmawia Bronisław Tumiłowicz Jaka była tegoroczna matura? Czy dużo gorsza niż poprzednie? – Przede wszystkim była jak zwykle upolityczniona w tym sensie, że jej wyniki musiały odpowiadać pewnym decyzjom i oczekiwaniom politycznym. Nie mogła być porażką, więc odsetek matur niezdanych nie mógł przekraczać 15-20% abiturientów. Pod taki wynik – jak ujawnił to w jednym ze swoich artykułów prof. Krzysztof Konarzewski – jest „kalibrowany” ten egzamin, jego wszystkie zadania i pytania. Jednak nie zdało 25%. Czyli porażka. – Jest jeszcze możliwość poprawki po wakacjach dla części tych, którzy nie zdali z jednego przedmiotu. Mój pogląd dotyczy czegoś innego. W tym egzaminie nie chodzi o rzetelny obraz wiedzy i umiejętności maturzystów, ale o dopasowanie poziomu trudności zadań do pożądanego przez resort odsetka porażek. Minister Hall odwołała we wrześniu ub.r. dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, który chciał zreformować dotychczasowy sposób nie tylko konstruowania zadań maturalnych, lecz także ich oceniania. Matura w istocie ma niewiele wspólnego z wiarygodnym badaniem kompetencji uczniów w odniesieniu do podstawy programowej i konieczności opanowania przez nich określonej porcji wiedzy i umiejętności. Nie wiemy, co umie maturzysta? – Nie wiemy, skoro nie tylko ten egzamin zewnętrzny musi być dostosowany do średniego poziomu egzaminowanych. Głosy, które płyną z uczelni, wskazują, że maturzysta umie coraz mniej, ale ministerstwo musi mieć sukces. Matura jest skonstruowana pod pewien wskaźnik dopuszczalnego odsiewu, ustalony przez polityków. Tak robili również poprzednicy pani minister Hall, np. Roman Giertych. On był jednak uczciwszy, bo kiedy uznał, że maturalna poprzeczka została przez poprzedników ustawiona nazbyt wysoko, obniżył ją w świetle jupiterów. W sposób jawny dał maturzystom ulgę. Obecnie robi się to w sposób ukryty, przez specjalne kalibrowanie testów. Uspokoić rektorów Czym więc jest obecny egzamin maturalny? – To ostatni, a zarazem jedyny w systemie oświaty egzamin zewnętrzny odgrywający rolę selekcyjną. Poprzednie, zdawane przez uczniów na zakończenie szkoły podstawowej i gimnazjum, znaczenia selekcyjnego nie mają, bo absolwenci mogą sobie dowolnie wybierać szkołę, w której będą się uczyć. Selektywne progi tworzą dla uczniów spoza rejonu dyrektorzy niektórych szkół ponadgimnazjalnych. Egzamin maturalny natomiast ma uspokoić rektorów wyższych uczelni, że otrzymują dobrych kandydatów i mogą zrezygnować z egzaminów wstępnych. Ale okazuje się, że matura jest tylko pozornie selekcyjna, że ci rzekomo najlepsi, z najwyższą liczbą punktów, mimo wszystko sobie nie radzą, toteż trzeba im w czasie pierwszego roku studiów organizować zajęcia wyrównawcze. Środowiska akademickie w wielu miejscach coraz częściej uznają, że sama matura nie wystarcza, a to oznacza, że ukryte mechanizmy kalibrowania egzaminu zawiodły, że egzamin zdany na minimalnym poziomie 30 procent nie daje żadnej gwarancji, że kandydat ma przynajmniej pojęcie w sprawach podstawowych, bo np. z historii mógł otrzymać tylko 1 punkt i nie wie praktycznie nic. Generalnie rzecz ujmując, młodzież jest źle przygotowana, a wynik matury to jedno wielkie zakłamanie. Ścierają się tutaj dwa przeciwstawne procesy, a polityka bardzo mocno w tym uczestniczy. W którym momencie matura przestała znaczyć coś konkretnego? – Od 1991 r., kiedy uznano, że cała młodzież musi skończyć szkołę średnią i w większości zdać egzamin maturalny. Poszczególne ekipy rządzące (a teraz mamy już 15.) zmierzały do tego, aby współczynnik zdanych matur wynosił 80%. Chodziło też o to, aby przytrzymać młodzież w szkołach do 18. roku życia, potem skierować na studia lub do szkół pomaturalnych, przez co maksymalnie obniżyć wskaźnik młodych bezrobotnych. Przy czym owe szkoły policealne to dla młodzieży ślepa uliczka, do tego ich absolwenci nie mogą kontynuować nauki na uczelniach. Skorzystali na tym niektórzy dyrektorzy szkół policealnych, tworząc w tym samym miejscu uczelnie i pobierając środki z MEN na każdego dorosłego „ucznia”, który dziwnym trafem staje się potem ich studentem i półtora roku studiów ma ponoć za darmo. Kto na tym najwięcej traci? – Traci na tym młodzież, która pozostaje na niskim poziomie wiedzy ogólnej i przygotowania zawodowego, bo uznano, że aby starać się dostać do szkół wyższych, wystarczy tak niski próg – 30%