Nie wykonuję muzyki popularnej, nie pragnę być ulubieńcem publiczności Rozmowa z Adamem Kruszewskim, solistą Teatru Wielkiego–Opery Narodowej – Występował pan już w wielu krajach świata i może chyba potwierdzić, że sztuka polska nie jest najlepiej znana za granicą. Czy nie obawia się pan, że po naszym wstąpieniu do Unii Europejskiej kultura polska zaginie? – Są takie miejsca, np. Japonia, gdzie sztuka polska, zwłaszcza Chopin, wywołuje zachwyt. A na naszym kontynencie? Słusznie mówił kiedyś prymas Glemp, iż do Europy wstąpiliśmy już w 966 r., przyjmując chrześcijaństwo. Później byliśmy od niej odseparowani politycznie, ale nadal tkwiliśmy w tym samym obszarze kulturowym. Najlepszym przykładem jest mój zawód. Został wynaleziony przez Włochów, bo tam powstała umiejętność pięknego śpiewu, czyli bel canta. Jestem wykonawcą sztuki operowej, która ma wymiar uniwersalny, jest rozumiana i ceniona na całym świecie. Z drugiej strony, nasi twórcy przyswoili zręby europejskiej kultury, dodając im polski koloryt. Stanisław Moniuszko nie wymyślił przecież formy operowej, ale skomponował dzieła, w których mocniej niż u innych pobrzmiewa polski idiom. A Chopin? Kiedy ktoś chce za granicą posłuchać pieśni Chopina, to pragnie, by były one wykonywane w języku polskim, bo do takich słów zostały w oryginale napisane. – Nie trzeba więc walczyć o przetrwanie, akcentować odrębności naszej kultury? – Wystarczy być sobą, nie tracąc nic z europejskości, nie zapominać o własnej kulturze. Dlatego do każdego zagranicznego recitalu włączam polski utwór: Chopina, Karłowicza, Moniuszki, Żeleńskiego, Paderewskiego, ale także Góreckiego czy Pendereckiego. – Kiedy w ubiegłym roku zmarł nestor polskich śpiewaków, Andrzej Hiolski, wydawało się, że nikt nigdy nie będzie mógł go zastąpić. Z radością przywitaliśmy więc pańską kreację w roli Miecznika w Strasznym Dworze, która wcześniej była wizytówką Hiolskiego. Czy pan go naśladuje? – Powiem więcej. Andrzej Hiolski był dla mnie w każdym calu wzorcem do naśladowania. Choć nigdy nie pracowaliśmy razem nad techniką śpiewu ani nad nowymi rolami, to jednak nie kto inny, ale on spowodował, że w ogóle stałem się śpiewakiem. Tak mocny i sugestywny był jego przykład i tyle można się było nauczyć słuchając go i obserwując. – Śpiewak tej rangi, co Hiolski, mógłby być gwiazdą światowych scen operowych, a jednak świadomie związał się z krajem. Tak samo będzie z panem? – Czasy się zmieniły, odkąd paszporty mamy w domu. To tylko nasz wybór, czy będziemy pracować w kraju, czy za granicą, choć ,oczywiście, wiele zależy od tego, jak jesteśmy przygotowani, aby nas przyjęli gdzieś w świecie. Ja także próbowałem wcześniej gromadzić takie doświadczenia, przez dwa sezony byłem zatrudniony w Wiedniu, potem pracowałem w czeskiej Pradze, ale moim celem nie było zatrzymanie się na stałe za granicą tylko doskonalenie, bo o poziomie artysty, moim zdaniem, nie świadczy to, czy jest solistą jakiejś słynnej Staatsoper, tylko, czy jest dobry. Ja natomiast przy obecnej dyrekcji Teatru Wielkiego- -Opery Narodowej w Warszawie czuję się spełnionym artystą. Zależy mi na współpracy z Jackiem Kaspszykiem i całą załogą artystyczną tej sceny. Nie zamierzam szukać dla siebie miejsca poza tym teatrem. Z tymi twórcami znajduję wspólny język, odpowiada mi wiedza i intuicja Jacka Kaspszyka, zarówno wtedy, gdy staje za pulpitem w przedstawieniu “Don Giovanniego” Mozarta, “Don Carlosa” Verdiego, jak i “Strasznego Dworu” Moniuszki. Jestem tym w pełni usatysfakcjonowany. – Czy zna pan Jacka Kaspszyka od dawna? – Zetknąłem się z nim po raz pierwszy jeszcze w latach 70., gdy śpiewałem w chórze przy Centralnym Zespole Artystycznym ZHP, a on był tam przez pewien czas dyrygentem. – Co uważa pan za najważniejsze w swoim ukształtowaniu zawodowym i artystycznym? – 15 lat pracy na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej. Po studiach w Warszawskiej Akademii Muzycznej człowiek niewiele umie. Może wykonać parę arii i pieśni, ale nie wie, jak doskonalić swoją technikę, jak rozkładać siły, aby starczyło ich na cały spektakl, jak codziennie pracować na scenie. Potrzebny mu jest dobry staż w teatrze repertuarowym i artystyczne ustabilizowanie się. To dała mi Warszawska Opera Kameralna. Miałem tam dużo pracy, ale długotrwałe śpiewanie tego samego zrodziło w końcu apetyt na coś innego, na repertuar różnorodny, gdzie jest Puccini, Rossini, Penderecki, a zwłaszcza Verdi, który stanowi dla śpiewaka największe wyzwanie. – Jak pan
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz