Oburzeni są wśród nas

Oburzeni są wśród nas

Bez zmiany polityki ruch oburzonych nas nie ominie, nie będziemy zieloną wyspą Masowe demonstracje, jakie przetoczyły się przez świat, zyskały już swoją nazwę – ruch oburzonych. To kolejny, mocniejszy wyraz dezaprobaty dla prowadzonej polityki i strategii rozwoju społeczno-gospodarczego opartego na wielkich, komercyjnych korporacjach. To wyraz utraty zaufania do elit rządzących, w szczególności zaś do świata finansów. Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z rosnącym sporem obywateli z własnym państwem. Coraz powszechniejsze bowiem staje się poczucie zagrożenia i lekceważenia spraw zwykłych ludzi przez rządzących oraz poczucie braku wpływu na otaczającą rzeczywistość. To także poważny sygnał iluzoryczności obecnej demokracji, skoro ludzie organizują się poza oficjalnymi instytucjami demokratycznego państwa. Wszystko to za sprawą kryzysu odmienianego dziś przez wszystkie przypadki. „Pan kryzys” przychodzi, kiedy chce, i wchodzi drzwiami wybranymi przez siebie, pomimo braku zaproszenia. Nikt go nie oczekuje ani nie lubi, przeciwnie, rzesze menedżerów, analityków i polityków wspieranych przez autorytety naukowe czynią wszystko, aby jego przyjście udaremnić. Wszystko na nic, niechciany gość jest silniejszy. Co jest tego przyczyną? Jego spryt i determinacja czy też dogmatyzm strategów gospodarczych i politycznych? Polityczne przyzwolenie na chciwość Nie ma systemu idealnego. Nawet najdoskonalszy model teoretyczny zderza się z rzeczywistością oraz ze słabościami i ułomnością realizujących go ludzi. Tak było w poprzednich systemach ekonomicznych, tak jest też obecnie. Rzadko kiedy jednak po przebytych kryzysach wyciągano właściwe wnioski, a jeśli już, to szybko ulegały one zapomnieniu. Efektem wielkiego kryzysu połowy lat 70. była podwyżka stóp procentowych przez amerykański Bank Rezerwy Federalnej, która pogrążyła w trwałym zadłużeniu wiele krajów rozwijających się. Był to także początek nowej jakościowo strategii rozwoju, zwanej neoliberalizmem, i finansjeryzacji kapitalistycznej gospodarki jako niezbędnego mechanizmu tej strategii. Rolę stabilizatorów i stymulatorów rozwoju gospodarczego w poszczególnych krajach zaczęły odgrywać deficyty finansów publicznych. Saldo budżetu Stanów Zjednoczonych przeszło od nadwyżki 278mld dol. w kwietniu 2001 r. do deficytu w wysokości 450 mld dol. w kwietniu 2004 r. W strefie euro budżety przestały się bilansować od 2002 r., a deficyty wynosiły średnio 2,5-3% PKB. „Ucieczka do przodu” zakończyła się w 2006 r., kiedy to uruchomione czynniki wzrostu wyczerpały swoją moc sprawczą. Na horyzoncie pojawiał się już młodszy brat z kryzysowej rodziny. Tym razem za sprawą amerykańskich kredytów hipotecznych subprime. Jak zaradzono nadciągającej katastrofie? Wpompowano w system bankowy, bezwarunkowo, kolejne biliony dolarów. Nie trzeba dodawać, że znacznie pogorszyło to i tak nadwyrężony stan finansów publicznych. Politycy i eksperci zgodnie twierdzili, że to tylko amerykański wypadek przy pracy i my, Europejczycy, nie mamy powodów do obaw. Po czterech latach wiarygodność ich opinii pozostawia wiele do życzenia. Oto Europa, ściślej strefa euro, przeżywa jeden z najpoważniejszych kryzysów w swoich dziejach. I znowu słyszymy, że nie dotyczy to krajów spoza tej strefy. Naiwni zapewne uwierzą. Trudniej przyznać, że zasadniczą przyczyną zarówno amerykańskiego, jak i europejskiego kryzysu jest zwykła ludzka chciwość i polityczne przyzwolenie. Amerykański system kredytów subprime wymyślono w celu zwiększenia akcji kredytowej, zysków banków i idących za tym milionowych premii dla menedżerów. Wszystko przy biernej postawie administracji. Europejskie banki kupowały bez umiaru obligacje wielu państw, ratując ich budżety, mając na to polityczną zgodę i licząc oczywiście na dodatkowe łatwe zyski. Wszystko ma jednak granice. Grecja stała się niewypłacalna, a na drodze do niewypłacalności znalazło się jeszcze kilka państw o zasadniczym znaczeniu dla europejskiej gospodarki. Ani doświadczenie amerykańskie, ani – jak widać – europejskie nie zostały wykorzystane do zaostrzenia systemu regulacyjnego. Banki rzekomo poniosą konsekwencje, umarzając Grecji 50% wartości jej obligacji. W zamian jednak otrzymają równowartość tej kwoty na swoje dokapitalizowanie. To jednak nie rozwiąże problemu, wskaźnik wypłacalności banków pozostanie bowiem na katastrofalnie niskim poziomie (poniżej pięciu) przy wymaganym poziomie powyżej ośmiu. Trzeba więc będzie albo podwoić kapitalizację, albo ograniczyć akcję kredytową. Ponieważ zapotrzebowanie na pieniądz ze strony krajowych budżetów i gospodarki będzie nadal wysokie, w grę wchodzą raczej dodatkowe setki miliardów euro. To oczywiście pogłębi dług publiczny, którego spłata obciąży obecne i kolejne pokolenia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2012, 2012

Kategorie: Opinie