Każda rola w filmie to niezwykła zabawa w życie Olga Bończyk, aktorka – Jak się czujesz, „będąc młodą lekarką”? – Cytując Ewę Szumańską, potrąciłaś wrocławską strunę, która wciąż jeszcze drży w mojej duszy, ale rozumiem, że chodzi o rolę dr Edyty w serialu „Na dobre i na złe”. – Oczywiście, to przecież jeden z najlepszych seriali telewizyjnych dający właściwie każdemu grającemu w nim aktorowi olbrzymią popularność. Czy zdążyłaś już polubić swoją dr Edytę? – Bardzo. To atrakcyjna kobieta, świetnie wykształcona, z doktoratem, pewna siebie i swoich racji, aktywna, mająca siłę przebicia. Wszyscy muszą się z nią liczyć. Same atuty! Chyba każda kobieta marzy o takiej pozycji. To po prostu znakomicie wymyślona i napisana postać. Ta rola daje aktorce duże możliwości. No i świetni partnerzy: Artur Żmijewski, Małgorzata Foremniak, Marian Opania, Krzysztof Pieczyński, Edyta Jungowska. Musiałabym wszystkich wymienić! – Wróćmy na chwilę do Wrocławia. Tam rozpoczęła się twoja kariera – od grupy gospel. – Właśnie zdałam maturę, kiedy otrzymałam propozycję śpiewania w zespole Spirituals Singers Band. To była fantastyczna przygoda – dużo dobrej muzyki i jeszcze więcej podróży po świecie. Te podróże właśnie uniemożliwiły mi studiowanie w szkole teatralnej. Dziekan Jerzy Schejbal stwierdził, że lepiej będzie mi na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej. I nie pomylił się. Mogłam połączyć śpiewanie z nauką aktorstwa. A teatru uczył mnie sam wspaniały Igor Przegrodzki! – We Wrocławiu miałaś też swoje pierwsze doświadczenia sceniczne. – Jako wokalistka. Szczególnie miło wspominam współpracę z Krzysztofem Zaleskim przy realizacji „Operetki” Witolda Gombrowicza. Już wtedy czułam, że ucieknę ze Spiritualsów na scenę. We Wrocławiu okazało się to niemożliwe, więc postanowiłam wyjechać do Warszawy. Było to w 1995 roku. – Nie od razu jednak przywitano cię z otwartymi ramionami. – Nie oczekiwałam tego. Wiedziałam, że droga nie będzie łatwa, że konkurencja jest ogromna, ale nie bałam się pracy. Zaczęłam od śpiewania i dubbingu. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak wielu wybitnych artystów pracuje przy polskich wersjach językowych filmów. Poznałam właściwie całe środowisko. To był skok na głęboką wodę, ale mogę za to powiedzieć, że uczyli mnie najlepsi. Mam nadzieję, że to zaowocowało. – Rolami na scenie Teatru Rampa. A potem była słynna „Miss Saigon” w Romie. – Zawsze marzyłam o scenie i to marzenie się spełniło. Teraz też mam nowe propozycje teatralne, choć oczywiście najbardziej absorbuje i frapuje mnie film. – A co z piosenką? Wiele znakomitych polskich aktorek teatralnych i filmowych próbuje śpiewać – z umiarkowanym efektem artystycznym. Ty, będąc wokalistką, unikasz śpiewania. Czy nie czas na zdyskontowanie popularności sukcesem płytowym? Czy powrócisz do gospel? – Muzyka gospel jest genialna, pełna niezwykłej energii i prawdziwych wzruszeń, ale to już zamknięty rozdział w moim życiu. Chciałabym pójść w innym kierunku. Fascynują mnie wielkie brzmienia symfoniczne. Jednak taka płyta byłaby bardzo kosztownym przedsięwzięciem i chyba muszę jeszcze trochę poczekać. Mam głowę nabitą pomysłami, mam znakomitych muzyków gotowych do współpracy i nadzieję, że mimo wszechpanującego kryzysu uda mi się zrealizować ten projekt w pełnej wersji. – Twój mąż – Jacek Bończyk – także jest aktorem. Nagrał już dwie znakomite płyty. Czy nie planujecie rodzinnego duetu na scenie? – Postanowiliśmy wspólnie, że dla zachowania higieny psychicznej będziemy unikać takich sytuacji zawodowych. Cenimy zawodową niezależność. Cenimy swoją odrębność. Bardzo mi odpowiada to, co robi Jacek, ale nie doradzam mu, nie konsultuję jego repertuaru. I on odwzajemnia mi się podobną tolerancją. – A więc twoja nieco roznegliżowana sesja w „Maximie” także nie była konsultowana przez Jacka? – Oczywiście, że nie! Ale jak sama zauważyłaś, były to tylko „nieco roznegliżowane” fotografie. Moi rodzice zadbali o to, żebym była bardzo pruderyjnie wychowana i na nic więcej nie mogłabym się zdecydować. – Wspomniałaś swoich rodziców. To od nich nauczyłaś się języka migowego? – Tak, moi rodzice byli ludźmi niesłyszącymi, więc język migowy był codziennością w naszym domu. W szkole i na podwórku rozmawialiśmy tak jak wszyscy wokół, z rodzicami językiem migowym. Tak połączyły się świat ciszy i świat dźwięków. – To fascynująca historia – niesłyszący rodzice
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska