Kolejne wybory odbijają się czekawką, znowu czekanie do ostatniej chwili, liczenie głosów, kto kogo, dobrak czy niedobrak, katastrofa demokratów czy porażka demonicznego populisty. Znów ważą się losy świata; no ileż razy rocznie mogą się ważyć, gdzie minęły te czasy, kiedy można było wyborami się przejmować jak wynikami Super Bowl, ten czy tamten wygra, bez różnicy, świat od tego nie miał zamiaru się zawalać. Trump szaleje w stylu przerośniętego bobasa – nie ma sensu liczyć głosów, skoro on czuje, że wygrał; ba, on wie, od początku wiedział, właściwie rozpisywanie wyborów było zupełnie bez sensu, wystarczyło z automatu przedłużyć mu kadencję. W środę wyborczą skakał z podniesionymi rękami jak bokser, który znokautował rywala, chcąc zasugerować, że innego wyniku niż własne zwycięstwo nie uzna, najwyżej przywali sędziemu. Co za dzień, nasz Długonosy, zwany też Krzywoustym, ogłasza kolejne zakazy: edukacja całkowicie zdalna, kultura całkowicie zablokowana. No jasne, to w teatrach i muzeach można się zakazić śmiertelnie niebezpiecznym dla kaczystowskiej władzy rozumem, szkoły przez internet również zbyt wiele nie nauczą, z perspektywy sondaży wyborczych kulturalna i edukacyjna blokada powinna zostać ogłoszona na zawsze, tak się wyhoduje stały dopływ elektoratu. Kolejny rekord przypadków – ba, cały ten kraj egzystuje z przypadku, przypadkowi politycy podejmują przypadkowe decyzje i coraz rzadsze są przypadki, by ktoś czuł się dzięki nim bezpiecznie. Za to oręż retoryczny się nie zmienia – Krzywousty, zwany też Długonosym, straszy już nie obcojęzycznym lockdownem, tylko naszą, swojską Narodową Kwarantanną. To tak na wypadek, gdyby miała się ona przytrafić przed marszem narodowców – zamiast spaceru niepodległości będzie niepodległościowe siedzenie w domu. Gdzie tam, przecież oni i tak muszą odpalić swoje race na Poniatoszczaku, zwłaszcza teraz, kiedy trzeba odpowiedzieć Strajkowi Kobiet, rewanż musi być tłumniejszy, głośniejszy i zajekebabisty. Cóż może począć władza – wojska na nich nie naśle, boby miała wojnę domową, mundurowi będą mogli co najwyżej biernie asystować, tekturowość państwa zatem się uwyraźni. Jak mnie to wszystko mierzi, jak mi się chce zwiać, jak mi się chce drzew zamiast ludzi. Dopóki lasy niezamknięte, póki późny wysyp grzybów jeszcze trwa, zabieram mojego pięcioletniego syna na leśne przechadzki. Podśpiewujemy sobie refren jego ulubionego songwritera, Paprodziada: „Lubię do lasu iść sobie na spaca, / lasu doradza mi, lasu nawraca / lubię na polanę się wbić z dala / polana myśli rozwiane scala”. Włodzimierz Dembowski, posiadacz najbardziej krzaczastych brwi w historii polskiej muzyki rozrywkowej, wyznawca Jamesa Lovelocka i hipotezy Gai, bosonogi kontestator, jest jednym z pierwszych idoli Antosia – za sprawą barwnych przebieranek zespołu Łąki Łan (z podobnych przyczyn uwielbia zespół Kiss, zobaczony w jednym z odcinków serii „Scooby Doo”). Paprodziad rymuje inteligentnie i zdrowo, umacniam więc synka w jego zapatrzeniu się w tę postać, choć idea Lovelocka zdaje się dzisiaj wyjątkowo nadwyrężona pod naporem efektu cieplarnianego, pandemii koronawirusa i last but not least – samobójczych politycznych wyborów społeczeństw – homeostaza planety została bezpowrotnie naruszona, wygląda na to, że zmierzamy ku zagładzie. Czego oczywiście Antkowi nie tłumaczę, w lesie przyjemnie się o tym zapomina, o ile człowiek nie wejdzie na teren wycinki. Grzybom się nadziwić nie możemy, że takie kolorowe i w nadrozmiarach, choć dużo napoczętych czerwiem. Ale i tak podsuszane w piekarniku spowiły mieszkanie zapachem. Antoś będzie ten zapach pamiętał i kojarzył z jesienią, jak ja go kojarzę z letnimi wakacjami, bo tylko na wakacjach na Podhalu wybieraliśmy się grzyby brać, rodzice niebezprzyczynnie musieli trwać w przekonaniu, że nasze lasy górnośląskie są toksyczne. Chodzimy w mazowieckie lasy najrozleglejsze i opustoszałe w środku tygodnia, i takie rozpostarte, świetliste. A grzybów najwięcej znajdujemy mimochodem; kiedy tylko się pakujemy w chaszcze celem znalezienia, grzyby się chowają; trzeba nam udawać przed lasem, że jesteśmy tylko przechodniami, nie zbieraczami. Raz nas napotkał tylko człowiek w liczbie pojedynczej, tubylczy grzybiarz mijany, o dziwo, splunął na mój ukłon, długowłosy mieszczuch z rozgadanym dzieckiem w „jego miejscu” wydał mu się obraźliwym zjawiskiem. Plwocina ludu wiejskiego zrosiła