Oddział 6. piętro

Oddział 6. piętro

Onkologia nie różni się niczym od innych oddziałów. Tu o życie walczy się równie mocno Gdy otwieram oczy, słońce lekko przebija się przez pomarańczowe rolety. Nad Ursynowem wstaje nowy dzień. Dziś obchodzę małe święto. Mija pół roku, odkąd Instytut Onkologii w Warszawie stał się moim tymczasowym domem. „Ilu ludzi, tyle dróg!”*. Pielęgniarka sennie wchodzi do sali. To znak, że wybiła 6. Leżymy w niewielkiej, czteroosobowej sali. Wiem, która z nas pierwsza dostanie termometr. Rutyna to słowo, które doskonale opisuje życie w szpitalu. Nie ma znaczenia, w jakim, nieważne, z jakiego powodu do niego trafiliśmy. Każdy dzień jest taki sam. Wbrew pozorom onkologia nie różni się niczym od innych oddziałów. Tu o życie walczy się równie zaciekle jak w innych chorobach, chociaż nowotwór jest bezlitosny i gwałtowniej odbiera życie. Diagnoza bywa zaskoczeniem i od tego momentu jesteś świadom zagrożenia. Śmierć jest jakby bliżej ciebie. W telewizji słyszysz, że to nieuleczalna choroba, ludzie za murami szpitala też tak o tym myślą, więc ty również nabierasz takiego przekonania. Wiele mogą zmienić – i bardzo często zmieniają – osoby, z którymi leżysz. Niektóre są tu po raz kolejny. Raz wygrały z rakiem, wierzą, że znów się uda, i chcąc nie chcąc, zarażają cię swoim optymizmem. Ania trafiła na Oddział Nowotworów Układu Chłonnego po raz drugi. W domu czekają na nią mąż i córeczka Marysia. Jest germanistką i w wolnych chwilach stara się mnie przekonać, że niemiecki to najbardziej logicznie skonstruowany język. Co prawda bezskutecznie, ale się nie poddaje. Wstaje najwcześniej z nas, jeszcze przed porannym mierzeniem temperatury. Mówi, że nie może spać, bo robi się głodna po wieczornej dawce sterydów. Jesteśmy współlokatorkami sali numer 11 już bardzo długo. Nauczyłyśmy się swoich zwyczajów i wzajemnie je szanujemy. Jedno łóżko stoi puste. Wczoraj Patrycja pojechała na przepustkę. Skończyła swój maraton chemioterapii i kilka dni spędzi w domu, z rodziną. Wróci za dwa tygodnie. Siranush to Ormianka, która dziesięć lat temu z małym dzieckiem uciekła z pogrążonego w wojnie Erewanu. Teraz walczy nie tylko z chłoniakiem, ale i urzędami o prawo bycia pełnoprawną obywatelką Polski. Jak mówi, łatwiej będzie chyba wyzdrowieć niż wygrać z przepisami i polskim urzędnikiem. W oddali słychać nadjeżdżający wózek ze śniadaniem. Jeszcze tylko szybka zmiana pościeli i czas wstawać. Przechadzka w tę i z powrotem po korytarzu. Siadam tuż obok dyżurki pielęgniarek. To serce oddziału. Podczas zmiany dyżuru możesz tu się dowiedzieć, co słychać „na zewnątrz”, w którym sklepie jest promocja, który lekarz jest prawdopodobnie gejem, a który ma nową dziewczynę. Uzbrojona w garść newsów mogę wrócić na salę i przekazać je dziewczynom. „Wygodniej wierzyć innym niż samemu sobie”. Obchód lekarski to moment, na który czeka każdy pacjent. Odbywa się punktualnie o 10. Najważniejszy jest dzisiejszy, wtorkowy. Wtedy odwiedza nas Jego Wysokość Profesor. W pośpiechu sprzątam swoją metalową szafkę, na której permanentnie mam bałagan. Przyjęło się, że przed nadejściem profesora każdy ma obowiązek uprzątnąć swój kąt. Nie robią tego tylko ci, którzy nie mogą wstać z łóżka o własnych siłach. Ale pamiętam panią Basię, która ledwo chodząc, zbierała ubrania z krzesła, podpierając się o stojak na kroplówkę, a w międzyczasie wymiotowała po kolejnej dawce uzdrawiających cytostatyków. Taką siłę oddziaływania na nas ma profesor. Nie tylko na nas. Gdy leżałam w izolatce, tuż po przeszczepie, zjawił się u mnie, by sprawdzić, jak się czuję. Było przeraźliwie zimno, klimatyzacja nie działała tak jak powinna. Spałam w bluzie i grubych skarpetkach, a na pozbawioną włosów głowę musiałam nałożyć czapkę i kaptur. Wystarczyła jedna profesorska wizyta i tego samego dnia zjawił się, nieosiągalny dotąd, konserwator. Podczas wizyty kilkakrotnie konsultował ze mną wysokość temperatury w sali. Najbliższymi nam ludźmi w trakcie całego procesu leczenia są lekarze. W ich ręce składamy nasze życie i bezgranicznie im wierzymy. Ja miałam to szczęście, że trafiłam na lekarkę z powołania, która poświęca swoim pacjentom każdą wolną chwilę. Mogę zadzwonić do niej niemal o każdej porze dnia i nocy. Zawsze rozwieje moje wątpliwości i sprawi, że poczuję się lepiej. Kiedy zwątpię, potrafi zmotywować mnie do walki, chociaż twierdzi, że tego nie potrzebuję, bo świetnie sobie radzę z chorobą. Myślę, że to jedna z metod, by podtrzymać mnie na duchu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 33/2014

Kategorie: Reportaż