Pokora, Kłosowski, Szewińska, Kora… Szczeble kariery, dorobek, tytuły, odznaczenia – według takiego klucza przypominamy zwykle tych wielkich, których pożegnaliśmy w minionym roku. Błąd! Tak się układa notkę w encyklopedii, do której rzadko kto zagląda. Ci, którzy pozostali w naszej pamięci, podarowali nam znacznie więcej – swoje życie: we fragmentach, odsłonach, urywkach. Ale właśnie z tych ledwie uchwytnych drobiazgów tworzy się tkanka żywej kultury narodowej. Marrrysiu! Pan mówi Wojciech Pokora (zm. 4.02) bawił swoją sztuką komiczną miliony, ale gdy miał stanąć przed widownią kabaretu, gdzie trzeba było odrobinę poimprowizować, sztywniał z tremy. Kochał dyscyplinę, „żywiołu” bał się jak ognia. Koledzy o tym wiedzieli i gotowali Wojtka, ile wlezie. Na przykład monologuje na estradce kabaretu Owca, a tu wkracza na scenę Stanisław Tym, który oświadcza, że publiczność za moment będzie świadkiem pojedynku szermierczego. Pianista wystukuje już na klawiaturze „Taniec z szablami” Chaczaturiana, Zofia Merle w całej swojej obfitej postaci zjawia się z dwiema szablami. Zagradza Wojtkowi drogę ucieczki z jednej strony, z drugiej blokuje go zwalisty Tym. Wciska „szablę w dłoń” i wyzywa: „Walcz, tchórzu!”. Wojtek, którego paraliżowały zwykłe „wyuczone” występy, wpada w autentyczną panikę. Siada na podłodze i – z tremy, bezradności i wściekłości – płacze jak dzieciak. Publiczność klaszcze, jest zachwycona. Ten to umie zagrać! Zresztą publiczność bywała zachwycona „panem Wojteczkiem” na własny, ulubiony sposób. Kiedy pokazał się w kieckach w komedii „Poszukiwany, poszukiwana” (1972), jeszcze przez kilka lat po premierze odbierał telefony z propozycją pracy dla „Marysi”, i to mimo trzykrotnej zmiany numeru. A jak towarzycho wracało z imprezy, nie umiało sobie odmówić naciśnięcia przycisku jego domofonu. Gdy tylko usłyszeli głos Wojciecha Pokory, ryczeli z uciechy: „Marrrysiu! Pan mówi!”. Nerwowo było też w związku z publicznością na planie „Kariery Nikodema Dyzmy”. Sceny z udziałem Romana Wilhelmiego Wojciech Pokora nagrywał popołudniami np. w Zaborowie (do Warszawy godzina drogi samochodem – wówczas!). Zdyscyplinowany do granic aktor biegał od reżysera do panów od zdjęć i dekoracji z każdą chwilą coraz bardziej rozdygotany: „Panowie, na Boga, szybciej! Czy jest już samochód?!”. Bo wieczorem w Warszawie spektakl, więc kolejną scenkę trzeba zagrać raz-dwa, hop do auta i modlić się, żeby nie trafić na korek czy kraksę. A tu jak na złość co chwilę elektrykom siada jedna faza. Kiedy już pada wyczekany klaps i stają z Romanem Wilhelmim przed obiektywem, żeby porozmawiać o Oksfordzie i Tworkach, zbiera się publiczność. A tej się wydaje, że obaj panowie świetnie się bawią – jak to w komedii. Obsługa planu, urzędnicy pałacowi, przygodni turyści gapią się, jak Nikodem, „mocny człowiek terenu”, ustawia do pionu szurniętego hrabiego Żorża Ponimirskiego. I co chwilę ktoś wybucha śmiechem (dźwięk nagrywany jest na planie). Ujęcie trzeba powtarzać raz za razem. Czas leci, Pokora szaleje. Te przekomarzanki z ulubionego serialu Polaków aktor wykonywał więc w sytuacji, kiedy był wprost nieprzytomny ze zdenerwowania. Ale przed kamerą powieka mu nie drgnęła! Wysoko ceniła tę dyscyplinę u pana Wojtka Olga Lipińska. W telewizji był zawsze na czas, trzeźwy (co nie bywało tam regułą), z tekstem wykutym na blachę. Każdy gest wystudiowany. Mawiała o nim, że jest „aktorem z kropką”. Tą „kropką” był np. przejazd dłonią powyżej oczu, w sensie: „Mam potąd!”. W końcówce PRL-u ten gest w sekundzie oddawał samopoczucie milionów rodaków. I kiedy rodacy spotykali pana Wojtka na ulicy, zamiast zwyczajowego: „Myślę to samo, co pan”, przesuwali dłonią na wysokości czoła. I wszystko jasne! Nasza ulubiona szuja Roman Kłosowski (zm. 11.06) podarował Polakowi jego naturalną, wrodzoną, przaśną, kartoflano-buraczaną gębę. To był ktoś więcej niż aktor filmowy. To była postać kulturowa: wprawdzie ciągle chłoporobotnik, miastowy w pierwszym pokoleniu, ale rozsadza go ambicja. Mikry, zagubiony, kopany po kostkach, ale staje na palcach, żeby dodać sobie wzrostu i znaczenia. Chojrakuje. I takim kino przenosiło go z filmu do filmu. W komedii „Ewa chce spać” (1957) jako najgłupszy złodziej czai się nocą na ostatnich frajerów i „sprzedaje im cegłę”: „Odpalasz pan stówkę, ocalasz pan główkę”. Ale on nie z tych naprawdę groźnych. Kiedy samotna panienka (zjawiskowo śliczna Basia Kwiatkowska) zamierza przeczekać noc w miejskim