Odległe skutki groźnego pożaru

Odległe skutki groźnego pożaru

Wypadek w elektrowni w Bogatyni skończył się wnioskiem o odwołanie burmistrza Huknęło pewnej lipcowej nocy. Nie było zbyt późno, z Gór Izerskich schodzili ostatni turyści. Zatrzymywali się jeszcze, by podziwiać wspaniały widok – tym razem zaskoczył ich słup ognia w oddali. Dopiero po powrocie do domu z programów informacyjnych dowiedzieli się o pożarze. W samej Bogatyni ci najbliżej elektrowni struchleli, do mieszkających dalej docierało to z różnym opóźnieniem, ale wszyscy poczuli ukłucie w sercu. – Każdy ma kogoś z elektrowni w rodzinie lub w kręgu znajomych, więc był taki lęk, czy to nie on został tym razem ranny albo co gorsza… – zawiesza głos jedna z mieszkanek. Kiedy było już wiadomo, że ofiar nie ma, tylko czterej pracownicy odnieśli lekkie obrażenia, miasto odetchnęło. Elektrownia zaś wkrótce wydała oświadczenie, że nie będzie zwolnień, więc już naprawdę wszystkim zrobiło się lżej na sercu. Tymczasem sprawa pożaru powróciła na październikowej sesji Rady Miasta i Gminy Bogatynia. Skarbnik Bogumiła Wysocka ostrzegła radnych, że z tego właśnie powodu zmniejszą się wpływy do budżetu. Lipcowy pożar Komendant powiatowy straży pożarnej w Zgorzelcu, młodszy brygadier Wiesław Wypych, wiedział od razu, jak groźne jest to wydarzenie. W ciągu kilkunastoletniej pracy na tych terenach przeżywał coś takiego po raz drugi. Poprzednio w wigilijną noc 1998 r. Wówczas wybuch nastąpił w rejonie maszynowni i kotłowni. Straty były ogromne, ale nikt nie ucierpiał. Kiedy 24 lipca przed godz. 22 odebrał od dyżurnego wiadomość podobną do tej sprzed lat, był przerażony. Czy to możliwe, by i tym razem nikomu nic poważnego się nie stało? Przecież już wtedy uważano to za cud! – To było bardzo groźne. Tylko dzięki temu, że stało się na styku zmian i prawie wszyscy znajdowali się w szatniach, zaledwie czterech pracowników zostało niegroźnie poszkodowanych. To naprawdę był cud, już po raz drugi – podsumowuje komendant Wiesław Wypych. Na temat pożaru długo nie chcieli rozmawiać ci, u których do niego doszło. Zaraz po wypadku wydano zwięzły komunikat: wybuch pyłu węglowego w dziale nawęglania biomasy w bloku energetycznym nr 1. Pożar przeniósł się do bloku nr 2. Bloki 3 i 4 zostały wyłączone. Pozostałe (elektrownia ma ich w sumie 10) – pracowały. W akcji brało udział 20 jednostek straży pożarnej. Przyczyny wybuchu badali specjaliści ze spółki PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna, do której należy elektrownia Turów w Bogatyni, wspólnie z naukowcami z Akademii Górniczo-Hutniczej i Głównego Instytutu Górnictwa. Straty majątkowe elektrowni wstępnie oceniono na 40-50 mln zł. Uszkodzone zostały poszycia budynków produkcyjnych, automatyka, urządzenia sterujące, okablowanie, galerie nawęglania itp. Nie uległy uszkodzeniu same urządzenia służące do produkcji energii elektrycznej (kotły, turbiny, generatory). Ze względu na możliwość dokonania pewnych prac w trakcie remontów bloków szacuje się, że pełne przywrócenie majątku do stanu sprzed szkody może potrwać do końca 2013 r. Tymczasem zanim wypadek się wydarzył, Greenpeace ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Działacze organizacji już w marcu tego roku weszli na chłodnię kominową elektrowni, protestując przeciw stosowaniu metody spalania węgla z biomasą. Ich zdaniem nie ma ona nic wspólnego z produkcją tzw. zielonej energii. W swoich publikacjach, m.in. na stronach internetowych, Greenpeace stwierdza, że „pokusa związana z wykorzystaniem tej niebezpiecznej mieszanki paliwowej jest olbrzymia, ponieważ obowiązujący w Polsce system wsparcia dla energii odnawialnej oferuje spółkom energetycznym gigantyczne pieniądze za takie symulowanie wytwarzania zielonej energii”. Na dodatek ta metoda może sprzyjać nieszczęśliwym wypadkom, takim jak wybuch czy pożar, co właśnie wydarzyło się w Bogatyni, a wcześniej, w 2010 r., w elektrowni Dolna Odra. Tam skutki były tragiczne – jedna ofiara śmiertelna i cztery osoby ranne. Zapomniane marzenia Niegdyś wydawało się, że Bogatynia to najbardziej zapyziały koniec Polski. Bo nie tylko na odległych rubieżach, ale jeszcze w worku z wąziutkim wyjściem, takim na jedną szosę. Nawet nadano mu nazwę Worek Turoszowski. 95% granic tej gminy pokrywa się z granicą państwa. Gdy w „głębokim peerelu” mieszkaniec Bogatyni lub okolic zapragnął odwiedzić np. czeski Frydlant, odległy dosłownie o kilka kilometrów, musiał jechać do któregoś z przejść granicznych. Ułatwienia pojawiały się w kolejnych okresach zbliżeń ponad granicami,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 48/2012

Kategorie: Kraj