Odnaleźć w diable człowieka rozmowa z Ignacym Gogolewskim

Odnaleźć w diable człowieka rozmowa z Ignacym Gogolewskim

Wszyscy jesteśmy aktorami z wyjątkiem paru dobrych komediantów Aktor. Cóż to za zawód? – Nie można odejść od tego XIX-wiecznego powiedzenia, że „aktor, wiadomo, fiu-bździu w głowie”. Sam wypowiadam tę kwestię w „32 omdleniach” według Czechowa, ale Jerzy Stuhr, z którym gram, natychmiast przywołuje mnie do porządku i gromkim głosem osadza na miejscu: „Mówi do pana – Aktor”. To duże A słychać w jego głosie. Fiu-bździu, ale… – Zawód jak każdy? Nie. To zawód, w którym niezbędny jest dotyk anioła. Rzadko się zdarza, że to skrzydło Melpomeny nas dotknie, ale trzeba zawsze próbować. By ten zawód był traktowany poważnie, trzeba go szanować, trzeba poważnie traktować publiczność, która czasami się zna, czasami się nie zna, czasami się domyśla, ale relacja między aktorem a widzem albo jest, albo jej nie ma. Rzadko doznawałem braku komunikacji, choć się zdarzało. Dlaczego? Cóż, bywa, że rola nie jest zbyt atrakcyjna, czasami miałem gorszy dzień albo publiczność miała zły dzień, czasami sztuka była nieciekawa. Ten zawód trzeba szanować, my, aktorzy, powinniśmy go szanować. Wtedy nie będzie traktowany jako fiu-bździu i kukuryku. Jeszcze mnie chcą Wkracza pan w osiemdziesiątkę z przebogatym bagażem doświadczeń życiowych i aktorskich, także dyrektorskich i reżyserskich i w znakomitej formie aktorskiej, o czym świadczą trzy ostatnio grane role: Mazzariniego w „Diable w purpurze”, Łuki, Czubukowa i Indiukowa w „32 omdleniach” Czechowa i Onufrego Ciaputkiewicza w „Grubych rybach”. – Skoro Opatrzność pozwoliła mi dotknąć ósemki, przyjmuję ten dar z radością, sympatią i przyjemnością. Wiadomo, że horyzont się zbliża, ale to nie zakłóca mojej radości, że 80. urodziny, 17 czerwca br., znalazły się w moim zasięgu. Każdy człowiek myślący musi się pogodzić z upływem lat i nie jest to powód do przesadnych rozmyślań, obaw, smutków itp. W zawodzie jestem 55 lat – przyznaję, że nie jest to takie łatwe. Swego czasu w wywiadzie dla „Życia Warszawy” powiedziałem: „Jestem, bo jeszcze mnie chcą”. To stale cieszy i jest takim namacalnym świadectwem, że jeszcze w tym zawodzie mogę coś zrobić. To podnosi na duchu. Był pan swego czasu aktorem, reżyserem, dyrektorem teatru – kilku teatrów. W pewnym momencie zdecydował się pan wyłącznie na aktorstwo. Dlaczego? – Podziwiam dyrektorów, którzy prowadzili teatr przez 10, 20, nawet 30 lat. Mnie stać było tylko na trzy, cztery i pięć lat, czyli w sumie 12 lat. Mam temperament aktora, nie administratora. Zawsze starałem się wykonywać swoje obowiązki w sposób właściwy. Tylko że człowieka impulsywnego, jakim jestem, to bardzo dużo kosztuje. Trzeba mieć inną mentalność, inny sposób działania, reagowania, inną mechanikę w środku. Aktor to co innego, reżyser – co innego i dyrektor teatru to też zupełnie co innego. Czy warto być dyrektorem, będąc znakomitym aktorem? – Tak, bo to rozwija. Po 20 latach bycia tylko aktorem zacząłem się niepokoić, zacząłem szukać jakichś szerszych płaszczyzn. Chciałem nie tyle być dyrektorem, ile poreżyserować. Nie mając studiów reżyserskich, mogłem reżyserować, będąc dyrektorem artystycznym i naczelnym teatru. Ale pana reżyserskim debiutem był „Śnieg” Stanisława Przybyszewskiego (1969) w Teatrze Dramatycznym, którym wówczas kierował Jan Bratkowski. – To prawda. Bratkowski po prostu się zgodził, bym to wyreżyserował. Przybyszewski to bardzo dobry pisarz, którego tylko trzeba przetłumaczyć „na nasze”. Pisał językiem, jakim wtedy się mówiło. Nie pytając autora, bo i spytać go nie mogłem, po prostu przerobiłem ten zawiły język na język lat 70. XX w. Dwa lata po tym debiucie został pan dyrektorem Teatru Śląskiego w Katowicach. – Dużo tam reżyserowałem, raz w roku grałem jakąś rolę. Dyrektorowałem jeszcze kilku innym teatrom i gdy już przeszedłem przez te wszystkie peregrynacje dyrektorsko-reżyserskie, zapytałem sam siebie, co w życiu robię najlepiej. Odpowiedź była oczywista: najlepiej to ja gram. I zostałem przy aktorstwie. Ten zawód pokochałem, jest to zawód fascynujący, absorbuje bez reszty. Smak na „Grube ryby” Popularność dają telewizja, film, w ostatnich latach seriale. Pan, będąc głównie aktorem teatralnym, tę popularność jednak zyskał, choć o nią nie zabiegał. – No, nie jestem idolem jak wielu młodych aktorów grających w serialach. Nie mogę jednak narzekać, chociaż czasami

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 25/2011

Kategorie: Kultura, Wywiady