Uratowali mnie Pacjenci – rozmowa z gen. prof. Janem Podgórskim

Uratowali mnie Pacjenci – rozmowa z gen. prof. Janem Podgórskim

Współczuję kardiochirurgowi, dr. Garlickiemu, którego skończono. Mnie nie skończono, nie dałem się. natomiast współczuję pacjentom, moim i jego, którzy nie doczekali pomocy. Gdy oglądał pan w telewizji aresztowanie dr. G., poczuł pan mrowienie? – Nie chcę na ten temat się wypowiadać. Nic mnie z tą sprawą nie łączy. Tam wybitny kardiochirurg, tu wybitny neurochirurg. Jedna z teorii głosi, że padliście ofiarą Ziobry, który chciał się zemścić na lekarzach za śmierć ojca. – I użył całego aparatu państwa w celu zemsty? Wiecie, panowie, co to jest chirurgia? U nas w szpitalu umarł Krzysztof Kieślowski. Umarł nie dlatego, że zarżnął go mój przyjaciel i świetny kardiochirurg Darek Borkowski, tylko dlatego, że zarżnęły go miażdżyca i papierosy. Kieślowski trafił do nas w ciężkim stanie, nikt nie chciał go operować. Więc Borkowski! No i otworzył klatkę piersiową, wkłuł nitkę w jedną część tętnicy i w by-pass. By-pass trzymał, natomiast on nie miał do czego doszyć! Rozumiecie? Podobna sytuacja była z ojcem Ziobry. Wara więc od lekarza, który próbował ratować człowieka! A jak można mówić, że ten lekarz już nigdy nikogo nie wyprawi na tamten świat?! Jakimi słowami to nazwać? To polityka. Knajacka, ale polityka. – To dlatego do mnie też przyszli? Bo było zapotrzebowanie? A ja byłem planowany na doktora bis. Bo pasowałem. Pachołek Kwaśniewskich, generał, lekarz wojskowy… Wszystko cudnie! Jeden z policji, czytaj Garlicki, drugi z wojska. I mamy komplecik! Natomiast o innych sprawach dotyczących Garlickiego nie mówmy, to są odmienne kwestie. Kończąc – współczuję chirurgowi, którego skończono. Mnie nie skończono, nie dałem się. Natomiast współczuję pacjentom, którzy nie doczekali pomocy dr. Garlickiego. To samo mówię o moich pacjentach! Iluś z nich nie doczekało mojej pomocy. Pacjenci są ważni? – Panowie, ja przyjechałem wczoraj do domu po dwóch dobach operacji w Łomży, w państwowym szpitalu. Zrobiłem kilkanaście operacji. Wracając, obtarłem samochód. Nie trafiłem we własną bramę w garażu. Bez grama alkoholu we krwi, tyle że po dwóch dobach harówy. Co pana ciągnie do tego operowania? Nie lepiej iść na zabawę? – Zabaw nie lubię, bo nie mam czasu. Tańczyć – nie tańczę. Sam jestem po operacji kręgosłupa, i lędźwiowego, i szyjnego. I nie chodzi o to, że unikam wysiłku fizycznego. Absolutnie! Ale żadna siłownia, tylko basen, pływanie i rower. To dwie podstawowe formy rehabilitacji w schorzeniach kręgosłupa i je propaguję. Rodzice byli lekarzami od wszystkiego Pochodzi pan z rodziny lekarskiej, to wiemy. – Pochodzę z rodziny z długimi tradycjami lekarsko-prawniczymi. Zacznę od prawników. Mój pradziad oprócz tego, że był właścicielem ziemskim gdzieś tam na Wołyniu, z zawodu był sędzią. Zasądził uczciwy wyrok przeciwko innemu właścicielowi ziemskiemu, który celowo poszczuł Żydówkę psem. Odebrano mu immunitet sędziowski i skończył swój żywot zawodowy jako pracownik kolei. Ale tradycje rodzinne mam przede wszystkim lekarskie, dlatego że rodzice lekarze, siostra lekarz, syn lekarz, dzieci mojej żony też chcą być lekarzami i już są o włos od tego. Ojciec był rotmistrzem 21. Pułku Ułanów. Z miłości do koni poszedł do kawalerii, skończył szkołę w Grudziądzu. Po czym, gdy zobaczył, na czym polega prawdziwa kawaleria – wojenka, szabelka, pijaństwa, swawole itd. – po prostu zaczęło go to mierzić. Ojciec napisał raport i dostał możliwość studiowania weterynarii. Został zdemobilizowany po wojnie do pracy na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, był adiunktem kliniki chirurgicznej i równocześnie zaczął studiować medycynę. I to go tak wciągnęło, że został neurologiem. Był od mojej mamy 17 lat starszy, mama była internistą. Nasz dom znajdował się w Puławach. Dom doktorów… – Byliśmy z moją siostrą wychowani w domu patriotycznym, w kulcie Piłsudskiego. Chłopi podjeżdżali do nas furmankami, bo rodzice byli lekarzami od wszystkiego. Leczyli, rwali zęby, jeździli do porodu, jak było trzeba. Miałem wpojone, żeby nieść pomoc. Pamiętam wielokrotnie kolację wigilijną, od której ojciec wstawał i szedł do pacjenta, bo nikt nie chciał pójść, a pogotowie nie chciało jechać. Wiadomo, szykowany był pan na lekarza. Ale dlaczego neurochirurgia? – Powiem o kamieniu milowym. Chodziłem już do liceum, ojciec wrócił z jakiegoś kursu neurologicznego z Warszawy. Nie odzywał się, siadł w gabinecie, wyciągnął jakieś atlasy. Zaglądam, on je wertuje i kręci głową. Zapytałem: tato, co się stało? Oj synku, synku… To drugi raz: ale powiedz, co się stało? I ojciec mówi: synku, my tutaj, na prowincji, to tylko leczymy, a praktycznie co ma być, to będzie, co Bóg da, to tak jest. A tam, w Warszawie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2011, 2011

Kategorie: Kraj, Wywiady