Ograniczenie czyni mistrza

Ograniczenie czyni mistrza

Materiały Prasowe/Bartosz Mrozowski

Historia już pokazała, że na dłuższą metę walka z elitami źle się kończy dla tych, którzy z nimi walczą. Z PiS będzie tak samo Juliusz Machulski – reżyser, producent filmowy, aktor, scenarzysta i dramaturg. Założyciel Studia Filmowego Zebra. W niedziele w Canal+ można oglądać serial „Mały Zgon” w jego reżyserii. 10 marca kończy 65 lat. Stęsknił się pan za „Kilerem”, skoro w „Małym Zgonie” powrócił motyw sobowtóra, którego wszyscy biorą za tego drugiego? – Nie wyszukuję projektów, w których pojawia się taki motyw. Po „AmbaSSadzie” wiedziałem, że praca z aktorem, który gra ze sobą jak z bratem bliźniakiem, znacznie wydłuża zdjęcia, i kiedy pojawił się ten pomysł, nie byłem zachwycony. Ale scenariusz „Małego Zgonu” przekonał mnie na tyle, że zdecydowałem się do tej wody wejść jeszcze raz. Podobało mi się, że autorzy – Maciej Kawalski, Filip Syczyński i Piotr Domalewski – uciekają od sztampy: jak pojawia się mafia, to nie rosyjska, tylko czeska, jak jest zabójca, to Fin, a nie Amerykanin. „Mały Zgon” jest bardzo niegrzeczny – bohaterowie nie boją się zakląć, a kamera nie ucieka przed przemocą ani seksem. Bardzo brakuje takiego nieskrępowania w zachowawczych filmach i serialach adresowanych do szerokiej publiczności. – To tzw. serial premium, w którym można sobie pozwolić na więcej. Zależało mi, żeby pokazać widzowi sceny, jakich jeszcze nie widziałem. Choćby wbicie się ciężarówki w kościół w czasie pogrzebu. Maciek, Filip i Piotr tak jak ja kochają kino gatunkowe. Łatwo było nam się porozumieć, bo oglądamy te same rzeczy na HBO, Amazonie czy Netfliksie, mówimy tym samym filmowym językiem. Oczywiście kiedy zaczęły się zdjęcia, moje 40-letnie doświadczenie przydało się, żeby podpowiedzieć pewne zawodowe skróty, bo zdarza się, że młodzi reżyserzy chcą wyważać otwarte drzwi. Podpowie pan, a lada moment młodzi wezmą się do kina rozrywkowego i pana wygryzą. – W Polsce młodzi reżyserzy jakoś się nie garną do robienia filmów gatunkowych. A im więcej powstanie u nas dobrych komedii czy kryminałów, tym bardziej będę zadowolony, bo jestem przede wszystkim widzem, który dostał możliwość robienia filmów, jakie sam chciałby oglądać. A oglądam dużo, od „Parasite” po „Szybkich i wściekłych”. Kino powstało po to, żeby opowiadać historie. Dziś mamy takie bogactwo kultury audiowizualnej, że jest miejsce i na mainstream, i na arthouse. Można tylko się cieszyć, że w Polsce jest coraz więcej reżyserów i producentów, którzy chcą nam opowiadać historie, a nie tylko mówić o swoim talencie, jak to się zdarza twórcom skupiającym się wyłącznie na tym, żeby dostać się na jakiś festiwal. Najtrudniej jest zrobić film, który będzie doceniany i na festiwalach, i przez widzów. Pan nie myśli o tym, gdzie i do kogo trafi to, co pan reżyseruje? – Spekulowanie, na co widz będzie chciał iść do kina, niczemu nie służy, bo sam widz nie wie, co chciałby obejrzeć, póki tego nie zobaczy. Nie zmusiłbym się do wstawania o szóstej rano, żeby robić film, którego nie czuję, ale który może zapewni mi poklask publiczności na Sundance czy w Berlinie, niczego nie ujmując tym imprezom. Kiedy oglądam niektóre nasze filmy przedzierające się na międzynarodowe festiwale, często widzę wyspekulowaną tezę, a nie widzę ludzkiej historii, życia. Idea kina od jego zarania jest taka sama: widzowie chcą dać się porwać fabule i zapomnieć o otaczającym ich świecie. Dzisiaj mamy wyjątkową łatwość technologiczną, żeby na tę potrzebę odpowiedzieć, bo jak pan widział w „Małym Zgonie”, kamerę można już zamontować nawet na obroży psa czy pod samochodem, który ulega wypadkowi. Kiedyś musiałem trzy dni czekać, żeby zobaczyć to, co nakręciłem, a dziś już na planie mogę mieć zmontowany materiał. Czy to nie psuje magii kina? Jak trzeba było się nakombinować, żeby zrobić film, to i satysfakcja pewnie była większa. – Każdy medal ma dwie strony. Pamiętam czasy, kiedy mogłem zrobić maksymalnie dwa duble, bo na więcej nie było negatywu, który na warunki PRL był bardzo drogi. Dzisiaj tego stresu nie ma, bo nie kręci się na taśmie, ale w efekcie powstaje dużo dubli i marnuje się czas. Potem w montażowni jest tyle materiału, że montażysta traci więcej czasu na przejrzenie go niż na właściwy montaż. Powtarzam młodym twórcom, żeby się dyscyplinowali pod tym kątem, bo choć nie mamy ograniczeń taśmy, to mamy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2020, 2020

Kategorie: Kultura