Kiedyś był królem gerber, dzisiaj jest cesarzem klonowania kwiatów w Polsce Latem na galę rozdania kwiatowych Oscarów do Trzęsacza pod Bydgoszczą zjechała śmietanka światowej branży roślin ozdobnych. Gospodarzem uroczystości był Karol Pawlak – dobrze znany w ogrodniczych kręgach w Polsce i za granicą. Poza branżą – człowiek mało rozpoznawalny. Laboratorium Kultur Tkankowych w Łochowie pod Bydgoszczą. Atmosfera trochę jak na sali operacyjnej. Ponad 40 dobrze oświetlonych i wysterylizowanych stanowisk. Filtrowane powietrze. Panie w kitlach, czepkach i maseczkach na twarzy dzielą rośliny na mikroskopijne części. Dzisiaj tną fikusy, gerbery, zielistki, funkie. Cierpliwie, dokładnie. – Te odmiany, którymi teraz się tu zajmujemy, do handlu trafią dopiero za jakieś siedem lat – ocenia Karol Pawlak, właściciel tego laboratorium in vitro, największego w Polsce i jednego z największych w Europie. Po włożeniu specjalnego kombinezonu pan Pawlak oprowadza po kolejnych pomieszczeniach, gdzie na półkach stoją tysiące pojemników z maleńkimi roślinkami częściowo zanurzonymi w żelowych, przezroczystych substancjach. Roślinki są tak niewielkie, że tylko po etykietach można się zorientować, co to za gatunek. Jedna sala, druga, trzecia… Wszystkie sterylizowane, klimatyzowane, dobrze oświetlone. Potem chłodnie i magazyny. W końcu sala, z której mikroroślinki pakowane w zgrabne paczki odjeżdżają do klientów na całym świecie. – 90% roślin eksportujemy. Dużo do Holandii. Ale mamy klientów na wszystkich kontynentach, nawet w Japonii, Izraelu i Australii, które ze względu na przepisy fitosanitarne uważane są za bardzo trudne rynki. A nie reklamujemy się w żadnej gazecie, polegamy na reklamie szeptanej – mówi spokojnie Karol Pawlak. Oczy zapalają mu się, dopiero gdy zaczyna mówić o nowych inwestycjach. O gigantycznej, supernowoczesnej szklarni, którą właśnie buduje w podbydgoskim Trzęsaczu. Bo laboratorium kultur tkankowych, którego zazdroszczą mu nawet holenderscy kontrahenci, to już działka żony; kwitnącą Vitroflorą kieruje od lat dyr. Tomasz Michalik, podpoznańskim przedsiębiorstwem ogrodniczym Owiplant zawiaduje syn Konrad. Prezes Pawlak zajmuje się przede wszystkim inwestycjami ogrodniczego imperium. – Od lat już nie pracuję tylko dla pieniędzy. Nie szukam okazji, gdzie firma może trochę więcej zarobić. Stawiam na rozwój. Harmonijny, całościowy. Staram się mieć wizję przyszłości. I konsekwentnie ją realizować. Ogrodnik w czwartym pokoleniu Karol Pawlak, dziś 56-letni, zawsze chciał być ogrodnikiem. Może to geny? Pierwszym ogrodnikiem w rodzinie był pradziadek Serafin. Doglądał przed wojną trawników i kwiatów hrabiego Lipskiego w wielkopolskim Lewkowie. Ogrodnikami byli dziadek Walenty i ojciec Bolesław. Karol w ogólniaku nie miał więc wątpliwości – tylko ogrodnictwo. Na ten kierunek namawiał nawet swoją dziewczynę, Anię. – Ja przeraziłam się chemii i poszłam na anglistykę, lecz i tak pracuję w ogrodnictwie – śmieje się Anna Pawlak. Studiowali różne kierunki, ale oboje w Poznaniu. Jeszcze na studiach był ślub. – W naszej rodzinie dwóch rzeczy nikt nie żałuje: wczesnego wstawania i wczesnych ożenków – puentuje z uśmiechem Karol Pawlak swoje 36-letnie małżeństwo. Również na studiach po raz pierwszy spróbował sił w kwiaciarskim biznesie. Razem z kolegą z roku uprawiali tulipany. Nawet nieźle zarobili. – Już po studiach, na rozpoczęcie własnego interesu dostaliśmy od mojego ojca 2,2 ha ziemi w Łochowie pod Bydgoszczą. Żeby postawić szklarnię, wzięliśmy pierwszy wielki kredyt. 1 mln 240 tys. zł. Na osiem lat. Teść – lekarz – który żyrował pożyczkę, przestał dobrze sypiać w nocy, takie to wtedy były pieniądze – wspomina Karol Pawlak. W szklarni posadzili pomidory, bo tylko na uprawę warzyw można było dostać kredyt. Ale szybko przerzucili się na gerbery, o których Karol Pawlak pisał pracę magisterską. Dla odpisów dewizowych potrzebnych firmie poszli w eksport. I wtedy fiskus o mało ich nie zrujnował. Na zaimportowane z Niemiec rośliny mateczne gerber, które chcieli rozmnażać w tradycyjny sposób, naliczył cło przekraczające ich wartość. Pawlak: – Najpierw cudem udało mi się odzyskać swoje pieniądze. Potem intensywnie szukałem wyjścia z patowej sytuacji. Miałem klientów za granicą, którzy chcieli kupować rozmnożone przeze mnie gerbery. Tylko przeszkadzał mi fiskus. I wtedy wpadłem na pomysł mikrorozmnażania gerber, bo do klonowania wystarczy sprowadzić z zagranicy jedną-dwie gerbery, za które nikt nie każe mi płacić cła. W parowym młynie Na początku lat 80. tworzy jedno z pierwszych