Ogryzek
Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z profesorem Andrzejem Zakrzewskim. Jako „solidarnościowy” minister kultury przestrzegał on ściśle przyjętej przez jego poprzedników reguły, aby nie rozmawiać ze mną nigdy i na żaden temat, nawet z okazji zamykania dotacji dla redagowanego przeze mnie pisma kulturalnego. Po jego śmierci czytam jednak w licznych wspomnieniach, że był on człowiekiem dobrym i przyjaznym, w co nie mam powodu wątpić, a także obdarzonym prawdziwym poczuciem humoru, czego doświadczyłem osobiście, otrzymawszy od niego list z prośbą o radę, jakie pisma kulturalne Ministerstwo Kultury powinno wspierać swoimi dotacjami. Jednakże śmierć Andrzeja Zakrzewskiego uważam za zdarzenie smutne i przygnębiające nie tylko dlatego, że smutną i przygnębiająca jest każda śmierć ludzka, ale dlatego również, że jest ono przygnębiające dla dalszych losów kultury w Polsce. Minister Andrzej Zakrzewski był bowiem, obawiam się, ostatnim już ministrem kultury, który starał się traktować swoją funkcję na serio. Obejmując swój urząd, udzielił serii wywiadów, w których mówił, że w kulturze najważniejsi są ludzie, co jest nieszkodliwym banałem, ale spodziewał się także, że uda mu się wzbogacić finanse kultury, uruchomić mecenat prywatny, a także rygorystycznie przestrzegać prawa autorskiego, co ze wzbogaceniem kultury krajowej niewiele ma wprawdzie wspólnego, ponieważ większość praw autorskich do wyświetlanych w Polsce filmów, granych melodii czy wypożyczanych kaset należy do Amerykanów, ale w każdym razie było jakimś planem. Na ostatniej jednak swojej, zorganizowanej tuż przed śmiercią, konferencji minister Zakrzewski powiedział szczerze, że jedynym, co udało mu się zrobić naprawdę, była zmiana nazwy Ministerstwa Kultury i Sztuki na Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jest to prawda, jednak na jej wypowiedzenie nie każdy by się zdobył na jego miejscu. Dotyczy to już jednak nie tyle ministra Andrzeja Zakrzewskiego, dobrego i przyjaznego człowieka, ożywianego szlachetnymi zamiarami, ale biegu spraw w naszym kraju i stałej, systematycznej degradacji resortu, którym Andrzej Zakrzewski kierował. Podczas rządów poprzedniej koalicji ambicją ówczesnego ministra było podniesienie udziału kultury w budżecie państwa z 1 do 2 procent, podczas gdy minister Zakrzewski odziedziczył po swojej poprzedniczce, p. Wnuk-Nazarowej, budżet w wysokości 0,33 procenta i tak już pozostało. Zmiana nazwy ministerstwa stała się formalnym przyznaniem, że jego zadaniem nie ma być stymulowanie współczesnej twórczości i aktywności artystycznej, a więc sztuki, lecz raczej opieka nad zabytkami i cmentarzami, czyli dziedzictwem. Czytałem jednakże ostatnio złożony w Sejmie projekt nowej ustawy o ochronie dziedzictwa narodowego i pisze się w nim, że „dziedzictwem” zajmować się powinien generalny konserwator, którego powoływać ma nie minister, lecz premier. Od ministra kultury już dość dawno odpłynęła praktycznie kinematografia, czymś coraz bardziej osobnym – może zresztą i słusznie – staje się Biblioteka Narodowa, nie mówiąc, oczywiście, o ruchu wydawniczym, który jest prywatny, a także o tym wszystkim, czym władać mają samorządy. Dzień po dniu Ministerstwo Kultury staje się więc po prostu ogryzkiem, załatwia się tam podobno – bez powodzenia zresztą – emeryturę pewnemu piosenkarzowi, o czym głośno było w mediach, naprawdę zaś zostało z niego samo stanowisko ministra jako dodatkowy głos na Radzie Ministrów. Ten głos jest przedmiotem przetargów partyjnych, kiedyś bawiło się tym PSL, wycofując Kazimierza Dejmka w nagrodę dla Zdzisława Podkańskiego, ostatnio prezes Unii Wolności p. Balcerowicz odpalił je, nie pamiętam już za co AWS-owi – skąd pochodził właśnie prof. Zakrzewski – teraz zaś mówi się jako o kandydacie o p. Ujazdowskim, któremu też ponoć coś się należy, chociaż Unia chce jakoby odzyskać ten resort. Ale ta dumna partia inteligencka od dawna już nie potrafi znaleźć żadnego odpowiedniego inteligenta, który mógłby kulturą pokierować. Żałość. Pytanie natomiast jest proste: czy rzeczywiście Ministerstwo Kultury i Sztuki jest już do końca niepotrzebne? A więc może słusznie bierze się je głodem, a potem stopniowymi amputacjami, aby je wreszcie zlikwidować? Otóż odpowiedź na to pytanie jest, wstyd powiedzieć, kwestią całkowicie ideologiczną. Jeśli więc nie ma się zamiaru zadbać o to, aby dobra kultury były powszechną, demokratyczną własnością wszystkich warstw społecznych, książka powszechnie dostępnym towarem pierwszej potrzeby, a twórczość artystyczna świadomie stymulowanym instrumentem, budującym postawy umysłowe i moralne – to do diabła z tym ministerstwem! Jeśli