Po 42. festiwalu monodramów we Wrocławiu Siedzi między nami w pierwszym rzędzie – ci, którzy znają charakterystyczną sylwetkę Bogusława Kierca, w pozornie śpiącym widzu, ukrytym pod narzuconą tyłem naprzód marynarką, rozpoznają aktora. Inni będą zaskoczeni, gdy to właśnie on zacznie monodram do poezji Adama Mickiewicza „Mój trup”. Na razie widzowie wchodzą. Na pustej scenie (a właściwie w przestrzeni gry, bo sceny w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie ma) stoi szklanka wypełniona wodą. To wszystko. Kiedy rzecz się zaczyna, Kierc niedbale, z ociąganiem i zadziwieniem przepowiada Mickiewiczowskie wiersze. Największe jego zdumienie wywoła „Oda do młodości”. Widzowie, a wśród nich wielu studentów profesora, raz po raz wybuchają śmiechem, kiedy ich nauczyciel dziwi się słowom poety, powątpiewając w powtarzane tyle razy, aż do znudzenia, fragmenty, nicuje je na drugą stronę. Zanim przejdzie do „Ody”, uwagę widzów zwracają niezawiązane buty aktora. Cóż za niedorajda. Ale nie, po chwili siada wśród widzów, zawiązuje sznurówki i znowu rusza do wierszowania. Sięga po szklankę z wodą, kiedy przechodzi do kluczowego momentu „Wielkiej Improwizacji”. Wtedy nagle przyspiesza tekst, wzmacnia głos, wprost wybucha słowami, a z trzymanej przezeń szklanki zaczynają pryskać krople wody. Kiedy dochodzi do szczytowego momentu bluźnierczego buntu poety, ze szklanki woda leje się niczym strumienie lawy, szklanka pod naporem ręki aktora pęka, szkło rozbryzguje się – to prawdziwy kataklizm, niszczycielska eksplozja – sala martwieje w ciszy, wstrzymuje oddech. Kierc niepodzielnie panuje nad emocjami publiczności, która daje się mu prowadzić jak po sznurku. Teraz napięcie już opada – czas na „Liryki lozańskie”, na uspokojenie, na przewrotny komentarz do poetyckiej biografii, do całego życia, do przemijania. To był prawdziwie mistrzowski pokaz – przy użyciu minimum środków artysta uzyskał maksimum napięcia i przeprowadził niepodważalny dowód na siłę Mickiewiczowskiej poezji. Jaki tam trup! To nadal poezja, która przewraca trony. Bogusław Kierc wrócił tym spektaklem do samych źródeł teatru jednego aktora, który posiłkując się skromnymi, ubogimi środkami, zdolny jest wyzwalać najwyższe emocje i tworzyć z publicznością silną więź, właściwie niedostępną w innych gatunkach teatru – tu bowiem widz jest nie tylko na wyciągnięcie ręki, ale staje się nieodzownym partnerem aktora. Scena wielkich pytań We Wrocławiu można było się przekonać, że to niejedyna droga budowania mostu porozumienia z widzem. W programie festiwalu znalazły się spektakle formalnie bardzo od siebie odległe, których podstawowym i najważniejszym spoiwem była silna osobowość artysty występującego oko w oko z widzem. Na przeciwnym od prof. Bogusława Kierca biegunie znalazł się Bartosz Porczyk, laureat wrocławskiego festiwalu piosenki aktorskiej, ze swoim błyskotliwym muzodramem „Smycz” w reżyserii Natalii Korczakowskiej. Aktor, wcielając się w kilka postaci, nie szczędząc wyrazistej charakterystyczności, buduje minidramaty, składające się na obraz zagubienia młodego człowieka we współczesnym świecie, jego buntu i marzenia o szczęśliwym życiu, jego bezradności i wewnętrznej niewinności. Wszystko to jednak bez grama sentymentalizmu, z odwagą komentowania rejonów życia skrzętnie omijanych, takich jak przemoc, fanatyzm, nietolerancja, świętoszkowatość, ogłupiająca presja mediów. Porczyk, panując nad swoim ciałem, gestyką, mimiką, umiejętnością metamorfozy, z żywiołową energią podporządkowuje sobie widownię, wspomagany muzyką, światłem, obecnością kapeli włączającej się od czasu do czasu w akcję. Publiczność chętnie poddaje się jego władzy, o czym świadczy powodzenie spektaklu, który kompletami idzie na Scenie Kameralnej wrocławskiego Teatru Polskiego. Pomiędzy tymi dwoma biegunami, a każdy z nich zasługuje na najwyższy znak jakości artystycznej, sytuowały się pozostałe prezentacje samotników, którzy w tym roku zjechali z wielu krajów świata: Anglii, Armenii (monodram na podstawie „Hamleta”), Republiki Czeskiej, Litwy, Maroka, Rosji, Ukrainy, USA i Węgier. Dzieliło ich wiele: forma, język, tradycja, ale łączyła wrażliwość, wspólnota odczuwania świata. Prawie wszystkie – w rozmaity sposób odnosiły się do ograniczenia wolności jednostki, do opresji narzucanych przez kulturę, obyczaj, politykę, a nawet… publiczność. W ten sposób najmniejsza scena stawała się sceną wielkich pytań. Przemoc z kociej perspektywy Najsilniej o przemocy opowiadali Wsiewołod Czubenko (Rosja) i Peter Scherer (Węgry). Czubenko w monodramie „Kicia”, opartym na powieści Władimira
Tagi:
Tomasz Miłkowski