Okrutne błędy natury

Okrutne błędy natury

Mother holding a baby hand.

Do lekarzy docieraliśmy samodzielnie. To było straszne: nie wiedzieć, do kogo się zgłosić, żeby znowu nie narazić dziecka na cierpienie Podczas programu Ewy Drzyzgi poznaję Kasię. Kasia jest mamą Julii, cierpiącej na rozszczep kręgosłupa. Kasia i jej mąż Wojtek przeżyli dramatyczne chwile. Musieli zadecydować, czy urodzić chore dziecko i czekać na cud, czy usunąć ciążę, póki czas. Prawo dawało im możliwość aborcji ze względu na schorzenie wykryte podczas badań USG. Zdecydowali, że Kasia donosi ciążę. Są jedną z tych par, którym medycyna dała prawo wyboru, a w momencie, gdy podjęli decyzję o urodzeniu dziecka, które mogło zostać kaleką, lekarze zrobili wszystko, aby maleństwu pomóc natychmiast po porodzie. To pozytywny przykład diagnozy prenatalnej i dalszych działań w przypadku wykrycia wad rozwojowych płodu. (…) • KASIA: W 20. tygodniu ciąży przeżyłam szok. Podczas badań USG lekarz wykrył u mojego maleństwa wadę rozwojową zwaną przepukliną rdzeniowo-oponową. Wada została rozpoznana dzięki widocznym, powiększonym komorom mózgowym. Po 35 minutach lekarz dopatrzył się także rozszczepu na odcinku lędźwiowo-krzyżowym i z pozornie kamiennym spokojem oznajmił mi wyrok. Jednocześnie nie ukrywał współczucia, co pomogło mi przetrwać pierwszy szok. Dla potwierdzenia wyników badań umówiliśmy się na powtórne spotkanie za kilka dni. Dostałam również skierowanie do genetyka, który miał przybliżyć mi skutki choroby mojej córeczki. Był piątek. Moi rodzice wyjechali na wczasy, mąż był w delegacji. Zostałam z tym problemem całkiem sama. Nie pamiętam, jak dotarłam do domu. Prowadząc samochód, widziałam tylko rozmazany obraz. Nie wierzyłam, że coś takiego mogło mi się przytrafić. (…) W poniedziałek pojechałam do genetyka. To spotkanie było straszne. Lekarz stwierdził, że nie widzi żadnej szansy, i doradzał usunięcie dziecka. Tłumaczył mi, że na podjęcie decyzji mam zaledwie dwa tygodnie. Przedstawił mi najgorsze wersje otwartego rozszczepu kręgosłupa: porażenie kończyn, wodogłowie, uszkodzony układ moczowy. (…) „Po co to pani? – przekonywał. – Jest pani młoda, lepiej urodzić zdrowe dziecko, niż przez całe życie męczyć się z chorym”. Powiedział brutalną prawdę, ale zbyt brutalnie. Ze spotkania wyszłam rozgoryczona. Przychodziły mi do głowy myśli samobójcze. Bo czy można zabić dziecko, którego ruchy się czuje? (…) Dla pewności udałam się na badania do innego szpitala. Nie dlatego, że nie wierzyłam swojemu lekarzowi prowadzącemu, ale miałam nadzieję, że może jednak tym razem się pomylił. Niestety, diagnoza była taka sama. Jednak wstąpiła we mnie nadzieja – lekarz stwierdził, że rozszczep jest malutki i że córka ma zgięte nóżki, co daje nadzieję, że może jednak będzie nimi ruszać po urodzeniu. We wtorek czekała mnie decydująca wizyta. Lekarz potwierdził to, co zobaczył kilka dni wcześniej. Zapytał o moją decyzję i ucieszył się, gdy w odpowiedzi usłyszał stanowczą odmowę aborcji. (…) Sił dodawał mi także mój mąż, który był cały czas ze mną. Widziałam, jak martwi się tym wszystkim, jak udaje przede mną, że wszystko jest dobrze. Jak cierpi. Czasami nawet płakał, głaszcząc mój brzuch. (…) CO DWA TYGODNIE mieliśmy obowiązkowe USG. Lekarz był zadowolony, ponieważ główka nie powiększała się w jakimś niepokojącym tempie. Zawsze była różnica dwóch centymetrów, nóżki zgięte, a nawet lekko się poruszające. Oznaczało to, że jest duża szansa na leczenie Juleńki. Ustaliłam z lekarzem termin porodu na 2 stycznia 2001 r. Nie mogłam rodzić siłami natury, w moim przypadku zalecono cesarskie cięcie. (…) 1 stycznia spakowana zgłosiłam się na oddział szpitala, w którym miałam rodzić. Strach był ogromny; cała się trzęsłam. Nie mogłam się nawet skupić na lakonicznych rozmowach z innymi położnicami. Noc była straszna, nieprzespana. Rano o ósmej przyszedł lekarz, klepnął mnie po ramieniu i stwierdził, że koniec leniuchowania. Pora na „rżnięcie”. Próbował mnie rozbawić, zrelaksować, ale jakoś nie miałam ochoty na śmiech. Wstałam z łóżka i poszłam na salę operacyjną. Czekał tam na mnie sztab ludzi, co spowodowało jeszcze większy strach. Po podaniu znieczulenia zewnątrzoponowego lekarz przystąpił do wyjęcia mojej dziecinki. Pamiętam jego pierwsze, może niezbyt wyszukane słowa: „O rany! Super! Młoda rusza nogami!”, a dopiero później: „Ma pani córeczkę”. Pielęgniarka zasłaniała mi twarz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 46/2016

Kategorie: Zdrowie