W Michniowcu ludzie żyją z dnia na dzień. Przyszłość to dla nich obce słowo Czy można wyżywić siedmioro dzieci i dwoje dorosłych za 560 złotych miesięcznie, opłacić prąd, kupić ubranie i drewno na opał? Okazuje się, że można – dzięki boskiej opiece i ludziom, którym jeszcze nie skamieniały serca. Kazimiera i Ludwik Pejscy z Michniowca w Bieszczadach żyją tak już dziesięć lat. Myślą tylko o jednym – jak przetrwać kolejny dzień. Żeby odwiedzić największą rodzinę w gminie Czarna, trzeba jechać aż na koniec Michniowca, tam, gdzie stoi tablica z przekreśloną na czerwono nazwą wsi. Tu kończy się droga; dalej już las, a za lasem Ukraina. Mimo że jest przed południem, w Michniowcu głucha cisza. Przed obskurnymi blokami po byłym pegeerze ujadają tylko psy, w uszach gwiżdże wiatr. Na przystanku PKS żywej duszy; jedyny we wsi sklep zamknięty, bo właścicielka pojechała po towar. Przed szkołą nieliczne ślady butów – to dzieci najmłodszych klas przyszły rano na lekcje. Pieszo, w śniegu po kolana. Są przyzwyczajone – nie takie zimy tu widziały. Kiedyś szkoła była ośmioklasową, ale nie opłacało się trzymać tylu nauczycieli, bo i uczniów niewielu, i budynek ciasny. Teraz zostały cztery klasy. – Dobrze, że chociaż tyle, bo istniało niebezpieczeństwo całkowitej likwidacji placówki – mówią miejscowi. Rankiem do szkoły przyszło też dwoje dzieci Ludwika i Kazimiery Pejskich inne musiały jechać kilka kilometrów dalej, do Czarnej, a najmłodsze, półtoraroczne, zostało przy mamie. Ludwik Pejski długo pracował w miejscowym pegeerze. Gdy zakład rozsypał się, przeszedł do “Igloopolu”, a kiedy i tego molocha pogrzebano, znalazł się na zielonej trawie. Dostał pierwszą grupę inwalidzką (ma o 12 centymetrów krótszą jedną nogę) i teraz za tę rentę musi utrzymywać żonę i siedmioro dzieci. Do niedawna było dziewięcioro, ale dwoje najstarszych poszło już na swoje. Renta pana Ludwika to 560 złotych wraz z rodzinnym. Dlatego w domu bieda wygląda z każdego kąta. Młodsze dzieci chodzą w ubraniach po starszym rodzeństwie. Rodzice już nawet nie pamiętają, kiedy kupili im coś nowego. Gdyby nie dary od dobrych ludzi, byłoby jeszcze gorzej. – Nie powiem, mieszkanie mamy duże, trzy pokoje i kuchnię, ale na taką liczbę dzieci trudno sobie wyobrazić życie w mniejszym – opowiada Pejski. – Fuksem nam się ten lokal trafił. Jeszcze za “Igloopolu” wprowadziliśmy się bez przydziału, a potem nikt już nas nie wyrzucał, bo i kto miałby sumienie. Przyślijcie paczkę To już dziesięć lat, odkąd Pejscy utrzymują się głównie z renty i dorywczych prac w lesie. Latem zbierają też jagody i grzyby; niekiedy pomagają sąsiadom w polu. Najgorzej jest zimą: – Roboty żadnej, można się wściec z nudów – ocenia pan Ludwik. – Tyle co rano krowę i świnie nakarmię, a potem aż do nocy bezwład. Inwentarz kupili za pieniądze od gminy; dostali bezprocentową pożyczkę i zainwestowali w to, co najważniejsze – w żywność. Teraz przynajmniej mleko mają swoje. 19-letni syn Pejskich, Mirosław, stoi w progu i przysłuchuje się rozmowie. Sam nie ma wiele do powiedzenia. Kilka lat temu skończył podstawówkę, ale wyżej nie poszedł. Dlaczego? – Nie było pieniędzy – ucina krótko ojciec. Mirek pomaga rodzicom jak może. Idzie do lasu rąbać drewno, najmuje się u prywaciarzy podobnie jak o dwa lata starszy Rafał. Niedawno jeden cwaniak strasznie go naciągnął. – Syn cały miesiąc u niego harował, a potem tamten odliczył za paliwo do ciągnika, za jedzenie i wypłacił mu 100 złotych – denerwuje się pan Ludwik. Przed innymi dziećmi Pejskich też nie ma świetlanej przyszłości: – Izabela niedługo skończy ósmą klasę, ale czy pójdzie dalej, nie wiadomo – twierdzą rodzice. – Najbliższa zawodówka w Ustrzykach, a tylko bilet miesięczny kosztuje 50 złotych. Grzegorz chodzi do gimnazjum; Łukasz jest w czwartej klasie, Edyta w pierwszej. Po szkole przychodzą do domu, zjedzą obiad, zazwyczaj jedno danie, i zabierają się do nauki. – Nie są może najlepsze ze wszystkich przedmiotów, ale nie są też najgorsze – tłumaczy ojciec. Książki, zeszyty i inne przybory szkolne dzieci Pejskich dostały z darów. Paczki przychodziły z całej Polski, nawet telewizja w tej sprawie była. Potem przywieziono jeszcze owoce,
Tagi:
Krzysztof Potaczała