Za istnieniem Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych przemawia historia i tradycja. Ale niezbyt opłaca się funkcjonowanie jednowydziałowej uczelni, która szkoli niewielu pilotów Osiemdziesiąta piąta rocznica powołania dęblińskiej Szkoły Orląt skłania do refleksji i przemyśleń. Ta bardzo zasłużona uczelnia, zasłużona nie tylko dla lotnictwa wojskowego, dziś nosząca nazwę Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, przeżywała w swojej długiej historii liczne, delikatnie nazywając, zakręty. Aktualnie znajduje się na kolejnym ważnym, czego rzecz jasna nie można łączyć z rocznicą. Początki polskiego lotnictwa – już w sensie zorganizowanym – sięgają 1918 r., ale formalnym początkiem zorganizowanego szkolnictwa lotniczego w aspekcie wojskowym było powołanie pod koniec 1925 r. Oficerskiej Szkoły Lotnictwa z tymczasową siedzibą w Grudziądzu. Wcześniej jednak, bo już w 1919 r., rząd przyznał tereny w rejonie Dęblina pod budowę dużego kompleksu szkolno-lotniczego. W kwietniu 1927 r. szkoła przeniosła się już na stałe do Dęblina, a od 1928 r. przybrała nazwę Szkoły Podchorążych Lotnictwa. Polska również, tak jak w wielu innych dziedzinach wojskowości, bazowała na francuskiej myśli wojskowej, ale stosowano generalnie rozwiązania polskie w zakresie pilotażu oraz techniki. Lata 30. to rozwój polskiego lotnictwa i również polskiej Szkoły Orląt, bo tak ją zaczęto nazywać. Wprowadzono wtedy jednolite systemy szkolenia, z dużym naciskiem nie tylko na samo latanie, ale również na przedmioty teoretyczne. W Dęblinie szkolono wtedy przede wszystkim pilotów, ale również nawigatorów i obserwatorów lotniczych. Należy przy tym dodać, że nie tylko w zakresie pilotażu, lecz także techniki lotniczej Polska w tym okresie miała szereg osiągnięć. Wszelkie sportowe wyniki w lotnictwie opierały się de facto na tym wojskowym, a słynny samolot RWD, na którym Żwirko i Wigura osiągnęli znakomite wyniki, był w wersji podstawowej wojskowym samolotem obserwacyjnym. Nie tylko samoloty RWD były reprezentowane w ówczesnej dęblińskiej Szkole Orląt. Od połowy lat 30. podstawowym samolotem dla wyższego pilotażu i już do konkretnej nauki myśliwskiego rzemiosła lotniczego była maszyna polskiej konstrukcji P-7. Ten sam samolot wykorzystywano w lotnictwie liniowym, a od 1937 r. zaczął właśnie w eskadrach liniowych być zastępowany przez znakomity płatowiec P-11. W Dęblinie uczono również latać i walczyć na samolotach liniowych klasy Karaś. Na początku 1939 r. w Dęblinie pojawiło się też kilka bardzo nowoczesnych dwusilnikowych bombowców typu Łoś w wersji szkolnej. Nie zdołano natomiast do wybuchu wojny wprowadzić do polskiego lotnictwa bardzo dobrego myśliwca klasy P-24, mimo że – o paradoksie – Polska eksportowała ten samolot do Grecji, Jugosławii i kilku innych państw. W kampanii 1939 r. polscy lotnicy wykazali, że przygotowanie, m.in. poprzez naukę w Dęblinie, było co najmniej dobre, a polskie samoloty nie aż tak bardzo ustępowały niemieckim. P-11 był oczywiście znacznie wolniejszy od niemieckiego Messerschmitta Me-109, ale przewyższał go zwrotnością, natomiast polskie bombowce Łoś miały lepsze parametry niż niemieckie odpowiedniki Heinkel He-111 czy Dornier Do-17. Niestety Polska w linii miała tylko 36 łosi, plus kilkanaście maszyn szkolnych. To, że szkoła w Dęblinie wyszkoliła znakomitych pilotów, potwierdził przebieg bitwy o Anglię. Tacy bohaterowie przestworzy jak Stanisław Skalski, Witold Urbanowicz, Witold Łokuciewski i około 250 innych to wychowankowie dęblińskiej Szkoły Orląt. Kiedy w Wielkiej Brytanii przesiedli się na równe niemieckim maszyny, pokazali swój kunszt nie tylko wrogom, co jest zrozumiałe, ale i pełnym wątpliwości Anglikom. Wychowankowie Szkoły Orląt, aczkolwiek w znacząco mniejszej liczbie, walczyli też na froncie wschodnim. W październiku 1944 r. utworzono w Zamościu ośrodek szkoleniowy lotnictwa, który w marcu 1945 r. przeniesiono do Dęblina. Trzeba powiedzieć, że bez względu na oceny w innych płaszczyznach marszałek Konstanty Rokossowski – numer jeden, jeżeli chodzi o ówczesny polski establishment wojskowy – doceniał wagę sił lotniczych. Dlatego znalazły się pod jego osobistą opieką w bardzo siermiężnych latach 50. Szkolono się na sprzęcie radzieckim i według radzieckich norm szkoleniowych, ale popularne kiedyś kukuruźniki, czyli dwupłatowe samoloty Po-2, były całkiem przydatnymi aparatami do wstępnego szkolenia. Na bardziej zaawansowanych szczeblach szkolono na samolotach Jak w różnych wersjach i mutacjach. Nie można zapominać, że był to okres zimnej wojny i również szkolenie podstawowe w aeroklubach było podporządkowane utylitarnym celom militarnym. Po prostu adepci, którzy przeszli przez szkolenie