Ostatni rejs Patryka

Ostatni rejs Patryka

Wyłowione z morza ciało było obciążone dwiema płytami chodnikowymi. Ręce miał związane sznurem. Policja i prokuratura uznały, że to samobójstwo O znalezieniu ciała syna dowiedziała się z internetu. 14 lipca 2010 r. rano w pracy włączyła komputer i przeczytała, że z Bałtyku, kilka kilometrów od wejścia do gdańskiego portu, wyłowiono zwłoki mężczyzny. Ciemność przed oczami, pustka w głowie i to straszne ukłucie w sercu. Boże, to może być Patryk – pomyślała. Nie dawał znaku życia od ponad miesiąca. Godzinę później zadzwonił telefon, policjant poinformował, że ma przyjechać, gdyż „zaistniały nowe okoliczności”. Na komisariacie czekała już rodzina. Przyjechali też funkcjonariusze z komendy wojewódzkiej, zapytali, czy jest gotowa zidentyfikować ubiór. Potwierdziła. Wtedy pokazano jej ubranie, w którym ostatni raz widziała syna. Choć wszystko przemawiało za tym, że Patryk nie żyje, w niej jeszcze tliła się iskierka nadziei – badania DNA. Na ich wynik czekała prawie miesiąc, czas wlókł się w nieskończoność. Pierwsza o wynikach napisała prasa. Jakiś obcy człowiek zaczepił ją na ulicy. – To jest pani syn, to jest pani syn! – krzyczał. Kolega żeglarz wcisnął jej do ręki gazetę. – Masz, czytaj! – powiedział. Dopiero w poniedziałek, po weekendzie rozmowa w prokuraturze, wyrazy współczucia, skierowanie do zakładu medycyny sądowej. Za pierwszym razem pojechała tam po południu i pocałowała klamkę, za drugim była o pierwszej, ale pracownicy już wyszli, udało się za trzecim, gdy zgłosiła się rano. – Proszę bardzo, ale widok jest… – mężczyzna wydający jej ciało zawiesił głos. – Ale to jest mój syn – przerwała mu. Potem jeszcze w urzędzie stanu cywilnego pomylili akt zgonu, trzeba było nanieść poprawki. Gnała na złamanie karku z powrotem do urzędu, aż sama się dziwi, że nie wlepiono jej mandatu za przekroczenie prędkości lub nie spowodowała wypadku. Pogrzeb Patryka odbył się 17 sierpnia 2010 r., przed regatami, przyszło bardzo dużo ludzi, kolegów, przyjaciół, znajomych. – Nie chciałam skremować jego ciała. Mam nadzieję, że kiedyś gdzieś tam się spotkamy, a gdyby go skremowano, to jakby go nie było… – tłumaczy Julita Palczyńska z Gdyni, która od czterech lat walczy o poznanie prawdziwych okoliczności śmierci jedynego syna. Rozmawiamy w jednej z kawiarenek na skwerze Kościuszki w Gdyni, niedaleko oceanarium, w pobliżu miejsca, gdzie ostatni raz na krótko logował się telefon młodego żeglarza. Ostatni SMS Patryk miał cztery lata, gdy popłynął w pierwszy rejs z rodzicami. Potem skończył liceum sportowe, na żeglarskich zawodach i zgrupowaniach zdobywał puchary i medale, kochał morze i chciał poznawać świat. Z czasem pasja stała się jego sposobem na życie. Zaczął pracować jako oficer pokładowy na luksusowych jachtach pływających po Morzu Śródziemnym, Atlantyku i w rejonie Karaibów. Takich rejsów odbył już kilka, zawsze wracał z nich do Gdyni na parę tygodni lub miesięcy. 2 czerwca 2010 r. wybierał się w kolejny rejs. – Mówił, że znalazł sobie nową, dobrą pracę – wyjaśnia Julita Palczyńska. – Nie chciał jednak podać jakichkolwiek szczegółów, pomyślałam, że będzie żeglował gdzieś w Europie. Wcześniej wspominał o Nowej Zelandii, chciał tam popłynąć w obronie wielorybów dziesiątkowanych przez Japończyków. Rozstaliśmy się kilka minut po godz. 23 w rejonie dworca kolejowego w Gdyni. Około północy przysłał mi jeszcze SMS-a, że wszystko w porządku, że pozdrawia i na razie musi wyłączyć telefon. To była ostatnia wiadomość od niego. 3 czerwca było Boże Ciało. Zaczął się długi weekend. Julita Palczyńska wysyła urodzinowego SMS-a do syna, który właśnie skończył 24 lata. Odbiór wiadomości nie zostaje potwierdzony. Kobieta jest trochę niespokojna, lecz nie wpada w panikę. Sama żegluje i wie, że z łącznością na morzu różnie bywa. W poniedziałek radzi się informatyków w pracy, wchodzi też w skrzynkę pocztową syna, okazuje się, że cała korespondencja została usunięta. – Wtedy się przeraziłam – mówi. – To było takie do niego niepodobne. Patryk dbał o to, żeby zawsze być z nami w kontakcie. Dzwonił z reguły co drugi dzień, przysyłał mejle z rejsów. Mieliśmy nawet opracowany system haseł. Gdy puścił sygnał, szybko włączałam Skype’a. Pamiętam, jak kiedyś w okresie noworocznym łączył się ze mną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 23/2014

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman