Kwiat kadetów niemieckiej marynarki handlowej zginął w sztormie na Atlantyku Była to jedna z najdramatyczniejszych katastrof morskich. Zagłada czteromasztowego barku „Pamir” zakończyła epokę wielkich żaglowców. Statek poszedł na dno 21 września 1957 r. w huraganie szalejącym 600 mil morskich na południowy zachód od Azorów. Akcję ratowniczą zorganizowano szybko i na wielką skalę, jednak udało się ocalić zaledwie sześciu rozbitków. Wśród 80 ofiar tragedii znaleźli się kapitan Johannes Diebitsch i młodzi kadeci, marzący o karierze oficerskiej w marynarce handlowej Republiki Federalnej Niemiec. Na temat przyczyn morskiego dramatu do dziś trwają ostre spory. Czy kapitan i pierwszy oficer zawinili lekkomyślnością i niedbalstwem? Czy też stalowy kadłub pękł pod uderzeniami huraganu? „Pamir” był weteranem atlantyckich szlaków. Zwodowany został w 1905 r. w stoczni Blohm und Voss w Hamburgu dla armatora Ferdinanda Laeisza. Ten miał synową o kręconych włosach, którą cała rodzina zwała żartobliwie „Pudlem”. Stało się tradycją armatora, że na cześć „Pudla” wszystkie statki otrzymywały nazwę rozpoczynającą się na literę P. Laeisz zlecił m.in. budowę podobnych czteromasztowych barków, słynnych „Ośmiu sióstr”. Były to „Pangani”, „Petschili”, „Pamir”, „Passat”, „Peking”, „Pola”, „Priwall” i „Padua” (ten ostatni ciągle jeszcze pływa jako rosyjski okręt szkolny „Kruzenstern”). „Pamir” był najmniejszym, ale i najsolidniej zbudowanym spośród całego rodzeństwa. Miał przewozić z Chile saletrę, niezbędną do wyrobu amunicji i nawozów. Musiał więc opływać smagany wichurami Przylądek Horn – nawet dla doświadczonych marynarzy było to zawsze ryzykowne przedsięwzięcie. „Pamir” otrzymał więc mocny kadłub z nitowanej stali oraz cztery stalowe maszty, na których można było rozpiąć 31 żagli. Przy sprzyjających wiatrach bark mknął przez morze z szybkością 13 węzłów, chociaż w normalnych warunkach, przy zmiennych wichrach i prądach, rozwijał o połowę mniejszą prędkość. „Pamir” pracowicie woził saletrę i dobrze radził sobie na burzliwych wodach koło Przylądka Horn, gdzie, jak przyzna każdy wilk morski, „chyba już nie ma Boga”. Kiedy wybuchła I wojna światowa, żaglowiec nie zdążył dopłynąć do niemieckich brzegów. Do 1918 r. stał na redzie kanaryjskiej wyspy La Palma, należącej do neutralnej Hiszpanii. Jeden z marynarzy, który miał dość nudnej egzystencji, zdołał uciec i wrócił do ojczyzny. Nazywał się Johannes Diebitsch. Po wojnie bark stał się własnością fińskiego armatora, podczas II wojny światowej został skonfiskowany przez władze Nowej Zelandii, potem zwrócony właścicielowi. W 1949 r. jako ostatni wielki żaglowiec bez silnika opłynął Przylądek Horn. Sprzedany na złom belgijskiemu przedsiębiorcy, został uratowany przez armatorów niemieckich. W 1951 r. w Kilonii „Pamir” poddano kuracji odmładzającej. Żaglowiec otrzymał silnik pomocniczy i znakomity sprzęt radiowy, uzyskał wszelkie certyfikaty bezpieczeństwa. Bark pływał między Hamburgiem a Rio de Janeiro i w końcu został przejęty przez konsorcjum 40 armatorów niemieckich, którzy postanowili szkolić po żaglami „Pamira” i bliźniaczego „Passata” kandydatów na oficerów. Jako żaglowiec szkolny i jednocześnie przewożący ładunek statek odbył pięć rejsów do Ameryki Południowej. W 1957 r. doświadczony kapitan Hermann Eggers musiał z powodu choroby zdać dowództwo. Jego następcą został Johannes Diebitsch. 21 lipca 1957 r. kapitan napisał do żony z Buenos Aires: „Ten okręt, mój stary „Pamir”, jest mimo swego wieku lepszy od wszystkich nowych jednostek, a rejs sprawił mi wielką radość”. Lecz w Buenos Aires wybuchł strajk robotników portowych. Kadeci musieli sami, ogromnym wysiłkiem, załadować pod pokład cargo jęczmienia. Młodzi kandydaci na oficerów klęli w żywy kamień. Kadet Manfred Hastedt napisał w ostatnim liście do domu: „Wykonujemy pracę, do której zazwyczaj kierowani są byli więźniowie. Moje płuca pełne są zbożowego pyłu i prawie nie mogę otworzyć oczu, tak spuchły. Gdyby nie osiem marek, które dostajemy codziennie na rękę, z pewnością byśmy zaprotestowali”. Kadeci nie mieli doświadczenia w tak ciężkiej pracy. Zboże trafiło do ładowni nie w workach, lecz luzem. Pełen jęczmienia „Pamir” wyrusza w powrotny rejs, 31 sierpnia 1957 r. przekracza równik. Piękny żaglowiec kreśli na Atlantyku wielkie S, aby chwytać w żagle podmuchy pasatów. Ale koło wysp Zielonego Przylądka uformował się huragan Carrie, jak się później okaże, najgwałtowniejszy w 1957 r. Kieruje się na zachód,
Tagi:
Krzysztof Kęciek